– Przepraszam, że cię obudziłam.
– Przejdę do drugiego pokoju.
Czekała.
Słyszała skrzypienie sprężyn łóżka, gdy wstawał, a potem odgłos zamykanych drzwi.
– Co się stało? – zapytał.
– Chirurg znów poluje.
– Są jakieś ofiary?
– Uczestniczyłam parę godzin temu w sekcji.
To jego robota.
– Nie traci czasu.
– Jest coś gorszego, Moore.
– Jak to możliwe?
– Ma nowego partnera.
Nastała długa cisza.
– Kto to? – spytał cicho.
– Podejrzewamy, że to ten sam morderca, który zabił małżeństwo w Newton. Jakimś sposobem zszedł się z Hoytem. Teraz polują razem.
– Tak prędko?
Jak to możliwe, że w tak krótkim czasie się zeszli?
– Wiedzieli o sobie. Musieli być z sobą w kontakcie.
– Gdzie się spotkali? Kiedy?
– Musimy się tego dowiedzieć. To może być istotne do ustalenia tożsamości Hegemona.
– Nagle pomyślała o sali operacyjnej, z której uciekł Hoyt.
Kajdanki.
To nie strażnik je otworzył, tylko ktoś inny. Człowiek, który wszedł do sali operacyjnej, prawdopodobnie w fartuchu chirurgicznym albo płaszczu laboratoryjnym.
– Powinienem tam być – powiedział Moore.
– Pracować wraz z tobą…
– Nie, nie powinieneś.
Powinieneś być tam, gdzie jesteś, razem z Catherine. Nie sądzę, żeby Hoyt ją znalazł. Z pewnością będzie próbował. Wiesz, że nigdy nie rezygnuje. Teraz jest ich dwóch, a my nie mamy pojęcia, jak wygląda jego wspólnik. Nie poznasz go, gdyby zjawił się w Londynie. Musisz być przygotowany. Jakby się można było zabezpieczyć przed atakiem Chirurga, pomyślała, odkładając słuchawkę.
Rok temu tak się właśnie zdawało Catherine Cordell.
Zamieniła dom w fortecę i żyła jak w stanie oblężenia. Mimo to Hoyt prześliznął się przez linie obronne; uderzył w najmniej spodziewanym momencie, w miejscu, które jej się wydawało bezpieczne. Mnie też się zdaje, że w domu jestem bezpieczna.
Wstała z kanapy i podeszła do okna.
Patrząc w dół, na ulicę, zastanawiała się, czy ktoś ją obserwuje, czy widzi ją w tej chwili, stojącą w oświetlonym wnętrzu. Nietrudno było ją odnaleźć. Wystarczyło, żeby Chirurg odszukał w książce telefonicznej hasło „J. Rizzoli”.
Przejeżdżający ulicą samochód policyjny zwolnił i zatrzymał się przy krawężniku. Przez chwilę nań patrzyła, ale nie odjeżdżał. Wyłączone światła wskazywały, że zatrzymał się na dłużej. Nie prosiła o ochronę, ale domyśliła się, kto się o nią postarał.
Gabriel Dean.
Dzieje ludzkości rozbrzmiewają echem krzyków kobiet. Podręczniki historii nie zwracają większej uwagi na drastyczne szczegóły, które nas najbardziej interesują. Zawierają suche opisy strategii wojennych, oskrzydlających ataków, przebiegłości generałów i koncentracji wojsk. Są w nich ilustracje z pól bitewnych: mężowie w zbrojach, z mieczami w ręku, muskularne ciała, mięśnie napięte z wysiłku.
Oglądamy obrazy przywódców na szlachetnych rumakach: wzrokiem ogarniają pola, na których kolumny żołnierzy przypominają łany zboża, oczekujące na kosy; oglądamy mapy, na których strzałki pokazują trasy marszów zwycięskich armii.
Czytamy teksty ballad wojennych, śpiewanych w imię króla i ojczyzny. Miarą triumfów mężczyzn była zawsze ilość przelanej krwi żołnierzy. Żaden z podręczników nie mówi o kobietach. Wiemy, że były; miękkie ciała i gładkie skóry, zapach ich perfum unosi się nad kartami historii. Wiemy, mimo że o tym się nie mówi, iż okrucieństwa wojny nie kończą się na polach bitewnych. Z chwilą gdy pada ostatni żołnierz wroga, zainteresowanie zwycięskiej armii zwraca się ku zdobytym kobietom.
Tak było zawsze, choć książki historyczne rzadko zawierają opisy rzeczywistych okrucieństw. Zamiast prawdy, czytam w nich o wojnach lśniących jak mosiądz, toczonych chwalebnie i honorowo przez wszystkie walczące strony.
O Grekach walczących pod czujnym okiem bogów, i o wojnie trojańskiej, o której poeta Wergiliusz pisze, że była wojną herosów: Achillesa i Hektora, Agamemnona i Odyseusza; ich imiona są od wieków otoczone chwałą. Pisze o dźwięku mieczy, chmarach strzał, o ziemi przesiąkniętej krwią. Pomija najlepsze fragmenty.
Dopiero tragediopisarz Eurypides opowiada nam o losach trojańskich kobiet po upadku miasta, ale i on jest powściągliwy. Nie rozwodzi się nad podniecającymi szczegółami. Opowiada o przerażonej Kasandrze, wywleczonej ze świątyni Ateny przez greckiego wodza, ale musimy sami się domyślić, co było potem. Nie dowiadujemy się, że rozdarł na niej szaty, obnażył ją, wdarł się w jej dziewicze lędźwie. Nie słyszymy krzyków bólu i rozpaczy.
Po upadku miasta takie same krzyki rozbrzmiewały, jak Troja długa i szeroka, gdy zwycięscy Grecy odbierali to, co im się należało, przykładając pieczęć zwycięstwa na ciałach zdobytych kobiet. Czy pozostało jeszcze choć trochę żywych Trojan, żeby to oglądać? Historia nic na ten temat nie mówi.
Ale czy można sobie wyobrazić lepszy sposób zademonstrowania zwycięstwa nad wrogiem niż zgwałcenie jego ukochanej? Cóż lepiej może uzmysłowić mu, że jest pobity i poniżony, niż widok zwycięzcy pławiącego się w rozkoszach w jego łożu? Triumf wymaga widowni; rozumiem to doskonale.
Myślę o kobietach trojańskich, podczas gdy nasz samochód jedzie wolno po Commonwealth Avenue, na której panuje nieprzerwany ruch pojazdów. Mimo że jest już dziewiąta wieczór, samochody poruszają się powoli, więc mogę bez pośpiechu przyjrzeć się budynkowi. Okna są ciemne, to znaczy, że ani Catherine Cordell, ani jej nowego męża nie ma w domu.
Pozwalam sobie tylko na jedno spojrzenie. Za moment budynek zostaje w tyle. Wiem, że jest obserwowany, a jednak nie potrafię nad sobą zapanować, żeby nie rzucić okiem na jej fortecę, niezdobytą jak mury zamku. Zamek jest teraz pusty; nie budzi zainteresowania najeźdźców.
Patrzę na mojego kierowcę, którego twarz jest pogrążona w cieniu. Widzę tylko profil i oczy błyszczące w mroku jak dwa ogniki. Oglądałem kiedyś na kanale Discovery nocne zdjęcia lwów. Zapamiętałem zielony ogień ich ślepiów w ciemnościach. Przypomniały mi się teraz te lwy – głodny wyraz ich oczu – sprężone w oczekiwaniu na odpowiedni moment do skoku.
Mój towarzysz ma ten sam głodny wzrok. Z pewnością dostrzega to samo we mnie. Opuszczam szybę i wdycham głęboko fale ciepłych zapachów miasta, jak lew wciągający nozdrzami powietrze pustyni w poszukiwaniu zapachu zwierzyny.
Rozdział 15
Jechali samochodem Deana na zachód, w stronę miasteczka Shirley, odległego o czterdzieści pięć mil od Bostonu.
Dean mówił niewiele; długie momenty ciszy potęgowały świadomość jego zapachu, spokojnej pewności siebie.
Patrzyła nań rzadko, obawiając się, że spostrzeże w jej oczach podekscytowanie jego towarzystwem.
Spojrzawszy pod nogi, zobaczyła na podłodze ciemnoniebieską wykładzinę. Zastanawiała się, czy to jest nylon 6,6, odcień numer 802 koloru niebieskiego; ile samochodów może mieć podobną wykładzinę?
Ten kolor był bardzo popularny – wszędzie wokół siebie widziała teraz niebieskie wykładziny i wyobrażała sobie niezliczone mnóstwo podeszew roznoszących włókna nylonu numer 802 po ulicach Bostonu.
Klimatyzacja działała bardzo sprawnie. Poczuwszy chłód, zamknęła wylot nadmuchu powietrza płynącego na jej kolana i spojrzała przez okno na pola porośnięte wysoką trawą, tęskniąc do ciepła na zewnątrz.
Poranna mgła przypominała gazę rozciągniętą nad zielonymi polami i drzewami, których liści nie poruszał najlżejszy powiew.
Rizzoli rzadko zapuszczała się w wiejskie rejony Massachusetts. Nie pociągał jej wiejski krajobraz z pustymi przestrzeniami i gryzącymi insektami. Dziś również nie widziała w nim piękna.
Ostatniej nocy źle spała.
Wielokrotnie się budziła, a potem leżała z bijącym sercem, nasłuchując kroków lub szmeru czyjegoś oddechu. Wstała o piątej rano, niewyspana i otępiała.
Dopiero po dwóch kubkach kawy poczuła się wystarczająco orzeźwiona, żeby zadzwonić do szpitala i spytać o stan Korsaka.
Był w dalszym ciągu na oddziale intensywnej terapii, podłączony do respiratora.
Opuściwszy nieco okno, pozwoliłaby do wnętrza dostał się powiew ciepłego powietrza, pachnącego trawą i ziemią.
Zrobiło jej się smutno na myśl, że Korsak może już nigdy nie poczuć takich zapachów, nie doznać pieszczoty ciepłego wiatru na twarzy.