– Tam, na krześle – powiedział Korsak.
– Co?
– Spójrz na nie.
Odwróciła głowę w tamtą stronę.
W rogu sypialni stało antyczne krzesło ze szczebelkowym oparciem. Na siedzeniu leżała złożona koszula nocna. Zbliżywszy się, zobaczyła na kremowym atłasie czerwone plamy. Poczuła, że jeżą jej się włosy na karku. Przez kilka sekund nie mogła oddychać. Uniosła róg koszuli.
Pod spodem były dalsze plamy.
– Nie wiemy, czyja to krew – stwierdził Korsak.
– Może doktora Veagera, a może jego żony.
– Koszula została poplamiona, zanim ją złożył.
– Ale w tym pokoju nie ma żadnych innych śladów krwi, co oznacza, że została poplamiona gdzieś indziej i dopiero potem przyniesiona do sypialni.
Złożył ją starannie i umieścił na krześle, jakby zostawiał prezent na pożegnanie.
– Zrobił przerwę.
– Czy to ci coś mówi?
Przełknęła ślinę.
– Wiesz dobrze, że tak.
– Wygląda na podpis twojego rzezimieszka.
– Nie, to ktoś inny.
Wszystko wygląda inaczej.
Chirurg nigdy nie atakował małżeństw.
– Złożona koszula nocna.
Ofiary zaskoczone w łóżku.
Wykorzystanie taśmy klejącej do ich skrępowania.
– Warren Hoyt wybierał samotne kobiety.
Ofiary, nad którymi mógł szybko zapanować.
– Zwróć uwagę na podobieństwa!
– Twierdzę, że mamy do czynienia z naśladowcą. Z jakimś świrem, który naczytał się o Chirurgu.
Rizzoli patrzyła na koszulę nocną, przypominając sobie tamte sypialnie, tamte sceny śmierci. To się działo przed rokiem, owego niezwykle gorącego lata – takiego jak tegoroczne – kiedy kobiety spały przy otwartych oknach, a człowiek nazwiskiem Warren Hoyt zakradał się do ich domów. Przynosił z sobą szaleństwo i skalpel, za pomocą którego popełniał rytualne zbrodnie. Jego ofiary były przytomne i czuły każde cięcie ostrza.
Rizzoli spoglądała na koszulę, a w wyobraźni widziała pospolitą, niczym się niewyróżniającą twarz Hoyta; twarz, która do tej pory wraca do niej w koszmarnych snach.
Ale to nie jego dzieło.
Warren Hoyt siedzi zamknięty w miejscu, z którego nie może uciec. Wiem to, bo sama go tam wpakowałam.
– „Boston Globe” opisał każdy soczysty szczegół – powiedział Korsak.
– Twój chłopak znalazł się nawet na łamach „New York Timesa”.
Nasz morderca stara się go naśladować.
– Nie.
Ten robi rzeczy, których nigdy nie robił Hoyt. Wyciąga swoje ofiary z łóżka i przenosi do innego pokoju. Opiera mężczyznę w pozycji siedzącej o ścianę, a potem podrzyna mu gardło. To wygląda na egzekucję albo część rytuału. Pozostaje kobieta. Mężczyznę zabija, ale co robi z kobietą?
– Umilkła, bo nagle przypomniała sobie okruch porcelany na podłodze. Rozbitą filiżankę.
Myśl dotycząca znaczenia tego szczegółu zmroziła ją niczym podmuch lodowatego wiatru. Nie mówiąc nic więcej, wyszła z sypialni i wróciła do salonu. Podeszła do miejsca, w którym znaleziono zwłoki doktora. Ze wzrokiem utkwionym w podłogę zataczała coraz szersze półkola, zwracając uwagę na układ kropel krwi.
– Rizzoli? – odezwał się Korsak.
Odwróciła się w stronę okien, oślepiona blaskiem słońca.
– Teraz jest za jasno. – Za dużo okien, żeby dało się je wszystkie zasłonić. – Musimy tu wrócić wieczorem.
– Zamierzasz użyć Lumalite?
– Potrzebne nam będzie ultrafioletowe światło.
– Czego się spodziewasz?
Wskazała na ścianę.
– Tam siedział doktor Veager, zanim umarł. – Nasz sprawca przywlókł go z sypialni. – Oparł o ścianę, z twarzą skierowaną ku środkowi pokoju.
– Tak było.
– Po co go tam posadził?
Po co zadał sobie trud ciągnięcia ofiary, która żyła? Musiał być jakiś powód.
– Jaki?
– Doktor został tutaj przywleczony, żeby być świadkiem czegoś, co miało się zdarzyć w tym pokoju. Wyraz przerażenia na twarzy Korsaka świadczył, że w końcu zrozumiał.
Spojrzał na miejsce, gdzie związany doktor Veager grał rolę jedynego widza w teatrze horroru.
– Jezu! – jęknął.
– Pani Veager.
Rozdział 2
Jane Rizzoli przyniosła do domu pizzę kupioną w narożnym barze i wygrzebała z dna lodówki przedpotopową główkę sałaty.
Obierała zewnętrzne, brązowe liście tak długo, aż udało jej się dotrzeć do w miarę nadającej się do zjedzenia części. Sałata była blada i nieapetyczna, więc jadła ją nie dla przyjemności, lecz z rozsądku. Nie miała czasu na przyjemności; jadła, żeby mieć energię niezbędną podczas nadchodzącego wieczoru, którego bynajmniej nie wyglądała z niecierpliwością.
Patrząc na jaskrawe plamy pomidorowego sosu na talerzu, po kilku kęsach przestała jeść.
Nie pozbędziesz się koszmarów, pomyślała. Zdaje ci się, że jesteś odporna, że jesteś dość silna, dość wyizolowana, żeby z nimi żyć. Wiesz, jak grać swoją rolę, jak blefować, ale nie wyrzucisz z pamięci tamtych twarzy. Oczy zamordowanych będą ciągle na ciebie patrzyły.
Czy Gail Veager też już nie żyje?
Spojrzała na swoje ręce, na blizny na obu dłoniach, przypominające rany po ukrzyżowaniu. Bolały ją, kiedy robiło się zimno i wilgotno, przypominając, co przed rokiem zrobił z nią Warren Hoyt w dniu, w którym przewiercił jej dłonie swoimi skalpelami. W dniu, co do którego była pewna, że będzie ostatnim w jej życiu.
Blizny znów ją bolały, ale tym razem nie z powodu pogody. To był efekt tego, co zobaczyła w Newton. Złożona koszula nocna. Krwawy wachlarz na ścianie. Godziny spędzone w domu, którego atmosfera była przesiąknięta horrorem i w którym wyczuwała niedawną obecność Warrena Hoyta.
To oczywiście było niemożliwe.
Hoyt siedział w więzieniu, tam gdzie siedzieć powinien. Mimo to wspomnienie domu w Newton mroziło ją, ponieważ z podobną potwornością miała już do czynienia. Kusiło ją, żeby zadzwonić do Thomasa Moorea, z którym prowadziła śledztwo w sprawie Hoyta. Znał wszystkie szczegóły w tym samym stopniu co ona i rozumiał atmosferę strachu, jakiego Hoyt zdołał im wszystkim napędzić.
Ale odkąd Moore się ożenił, ich ścieżki się rozeszły.
Powodem, dla którego stali się sobie obcy, było jego nowe, małżeńskie szczęście. Ludzie szczęśliwi stają się samowystarczalni, oddychają innym powietrzem i podlegają innym siłom grawitacji. Moore mógł nawet nie zauważyć zmiany ich wzajemnego stosunku, mimo to ona ją czuła. Żałowała tej straty, wstydząc się równocześnie, że zazdrości mu jego szczęścia. Wstydziła się również swojej zazdrości wobec kobiety, która owładnęła jego sercem.
Parę dni temu dostała kartkę z Londynu, gdzie oboje z Catherine byli na wakacjach. Kilka słów skreślonych naprędce na pamiątkowej pocztówce z muzeum Scotland Yardu, zawiadamiających ją, że spędzają przyjemnie urlop i że wszystko u nich w porządku. Kartka tchnęła beztroskim optymizmem. Myśląc o tym, Rizzoli uznała, że nie powinna niszczyć ich nastroju wspomnieniem Warrena Hoyta.
Siedziała, słuchając odgłosów ruchu ulicznego. Wydawały się podkreślać całkowity bezruch w jej mieszkaniu. Patrzyła na surowo umeblowany salon, na gołe ściany, gdzie do tej pory nie powiesiła żadnego obrazka. Jedyną ozdobą, jeśli można było za taką ją uznać, była mapa miasta, przypięta do ściany nad stołem, na którym jadła.
Rok temu na mapie pełno było kolorowych pluskiewek, oznaczających miejsca, gdzie Chirurg dokonał morderstw. Tak bardzo pragnęła schwytać go, udowodnić kolegom, że im dorównuje, że dosłownie żyła i oddychała śledztwem. Ślady stóp mordercy miała przed oczami nawet w trakcie jedzenia w domu kolacji.
Pluskiewek Chirurga już nie było, ale mapa została, czekając na nowe miejsca zbrodni i innych morderców. Zastanawiała się nad tym, jak żałosne wrażenie można wyciągnąć z faktu, że po dwóch latach, odkąd tu zamieszkała, jedyną ozdobą wiszącą na ścianie była mapa Bostonu.
Mój teren myśliwski, pomyślała. Mój cały świat.
Rizzoli zajechała przed rezydencję Veagerów dziesięć minut po dziewiątej wieczorem. Wewnątrz było jeszcze ciemno. Przybyła jako pierwsza, a ponieważ nie miała klucza, czekała w samochodzie, opuściwszy szyby, żeby mieć dopływ świeżego powietrza.