Mimo iż starała się ukryć cierpkość głosu, jej słowa zabrzmiały jak akt oskarżenia.
– Zostałem wczoraj wieczorem wezwany.
Przykro mi, że nie mogłem się z tobą skontaktować przed wyjazdem.
– Co miałeś mi do powiedzenia? Może dla odmiany prawdę?
– Musisz zrozumieć, że ta sprawa jest szczególnie dyskretna.
– I dlatego nie powiedziałeś mi o Marii Jean Waite?
– Ta sprawa nie była w tym momencie istotna dla twojego śledztwa.
– Kim ty, do diabła, jesteś, żeby o tym decydować? Och, zapomniałam. Jesteś przecież pieprzonym federalnym.
– Jane – powiedział spokojnie.
– Chcę, żebyś przyleciała do Waszyngtonu.
Zamilkła, zaskoczona nagłym zwrotem w rozmowie.
– Po co?
– Ponieważ nie możemy o tym rozmawiać przez telefon.
– Chcesz, żebym wskoczyła do samolotu, nie wiedząc po co?
– Nie prosiłbym cię o to, gdyby to nie było konieczne.
Rzecz została już uzgodniona z porucznikiem Marquetteem za pośrednictwem Komendy Głównej Policji. W sprawach organizacyjnych ktoś do ciebie zadzwoni.
– Poczekaj. Nie rozumiem…
– Zrozumiesz, kiedy tu się znajdziesz.
Rozłączył się.
Powoli odłożyła słuchawkę.
Gapiła się na telefon, nie wierząc temu, co usłyszała. Kiedy zadzwonił ponownie, natychmiast się zgłosiła.
– Detektyw Jane Rizzoli? – usłyszała kobiecy głos.
– Słucham?
– Telefonuję w sprawie pani jutrzejszej podróży do Waszyngtonu.
Mogę zarezerwować dla pani miejsce w samolocie US Airways, lot sześć-pięć-dwa-jeden, odlot z Bostonu o dwunastej w południe, przylot do Waszyngtonu o pierwszej trzydzieści sześć. Czy to pani odpowiada?
– Chwileczkę.
Rizzoli złapała pióro i bloczek i zapisała informację.
– W porządku. Odpowiada mi.
– Powrót do Bostonu w czwartek, lotem sześć-cztery-zero-sześć US Airways, odlot z Waszyngtonu dziewiąta trzydzieści rano, przylot do Bostonu dziesiąta pięćdziesiąt trzy.
– Mam tam przenocować?
– Taka była prośba agenta Deana.
Zarezerwowaliśmy dla pani pokój w hotelu Watergate, chyba że woli pani jakiś inny.
– Nie. Watergate mi odpowiada.
– O dziesiątej rano przyjedzie po panią samochód, który zawiezie panią na lotnisko. W Waszyngtonie będzie czekał również na panią samochód. Może mi pani podać numer swojego faksu?
Chwilę później włączył się faks.
Usiadła na łóżku, patrząc na starannie wydrukowany plan podróży, oszołomiona tempem rozwoju wydarzeń.
Doznała przemożnej chęci porozmawiania z Thomasem Mooreem, poproszenia go o radę. Sięgnęła po słuchawkę, po czym powoli, z niezadowoleniem, odłożyła ją z powrotem. Przypomniała sobie przestrogę Deana, który radził jej nie ufać swojej linii telefonicznej.
Poczuła się zaniepokojona.
Przypomniawszy sobie, że nie przeprowadziła rutynowej kontroli mieszkania, postanowiła się upewnić, czy jest bezpieczna w swojej fortecy. Sięgnęła do szuflady w stoliku nocnym i wyjęła z niej broń, po czym powtórzyła to, co robiła przed spaniem w ciągu ostatniego roku – sprawdziła całe mieszkanie, szukając potwora.
Droga doktor O’Donnell.
W ostatnim liście zapytała mnie pani, kiedy się zorientowałem, że różnię się od reszty ludzi. Szczerze mówiąc, nie jestem pewny, czy rzeczywiście jestem inny.
Myślę, że jestem po prostu uczciwszy, bardziej rozgarnięty. Potrafię lepiej zrozumieć pewne prymitywne pragnienia, które kuszą nas wszystkich. Jestem pewny, że pani również doznaje owych pokus, że w pani umyśle pojawiają się choćby na mgnienie oka zakazane obrazy – krwawe pejzaże mrocznej podświadomości, rozjaśnione światłem błyskawicy.
Na przykład, spacerując w lesie, zauważa pani niezwykle pięknego, kolorowego ptaka i pierwszą reakcją, nim odezwie się w pani głos moralności, jest myśl o tym, żeby go zabić.
Nasze instynkty są zdefiniowane w naszym DNA. Jesteśmy wszyscy myśliwymi, wykształconymi odwieczną walką o przetrwanie w krwawym kotle natury. Pod tym względem nie różnię się od innych.
Bawi mnie, ilu psychologów i psychiatrów przewinęło się przez moje życie w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy. Wszyscy starają się mnie zrozumieć, zgłębić moje dzieciństwo, jak gdyby w mojej przeszłości był punkt zwrotny, jakieś wydarzenie, które zrobiło ze mnie postać, jaką dziś jestem. Obawiam się, że ich rozczarowuję, gdyż nie było czegoś takiego. Co więcej, odwracam tę kwestię.
Pytam ich, na jakiej podstawie opierają swoje podejrzenie, że jestem inny. Czy na podstawie własnych wizji, których się wstydzą i które ich przerażają, wizji, których nie potrafią w sobie zdławić? Bawi mnie, kiedy zaprzeczają. Okłamują mnie, a zarazem okłamują siebie – widzę w ich oczach niepewność.
Sprawia mi przyjemność popychanie ich na skraj przepaści, zmuszanie do przejrzenia się w studni ich mrocznych pragnień. Jedyną różnicą między nami jest to, że nigdy się nie wstydziłem ani nie byłem przerażony moimi pragnieniami. Tymczasem to ja zostałem uznany za chorego, mnie należy zbadać. Wobec tego opowiadam im rzeczy, które w skrytości ducha chcą usłyszeć i które ich fascynują.
W ciągu trwających około godziny wizyt zaspokajam ich ciekawość, ponieważ taki jest prawdziwy powód, dla którego do mnie przychodzą. Nikt inny nie podsyca ich pragnień w taki sposób jak ja. Nikt nie wprowadza ich na tak zakazany teren. Podczas gdy oni starają się określić mój profil psychologiczny, ja badam ich własny. Chcę się dowiedzieć, jak silna jest w nich żądza krwi.
Kiedy mówię, studiuję uważnie ich twarze, szukam w nich oznak podniecenia. Rozszerzone źrenice, wyciągnięte w przód szyje, zarumienione policzki, wstrzymany oddech – to wszystko świadczy przeciw nim. Opowiadam im o mojej wizycie w San Gimignano, mieście leżącym na zboczu pasma wzgórz w Toskanii.
Spacerując po uliczkach pełnych sklepów z pamiątkami i kafejek, natknąłem się na muzeum upamiętniające wyłącznie torturowanie. Coś zwłaszcza dla mnie. W środku panuje półmrok, słabe oświetlenie ma stworzyć atmosferę średniowiecznego lochu.
Ciemność maskuje reakcje turystów, oszczędzając im wstydu w chwili zbytniego zainteresowania eksponatami.
Jeden z eksponatów szczególnie przyciąga powszechną uwagę: weneckie urządzenie z XVII wieku, przeznaczone do karania kobiet oskarżonych o stosunki seksualne z szatanem. Urządzenie w kształcie gruszki jest z żelaza, umieszcza się je w pochwie kobiety, która miała pecha zostać oskarżoną. Za każdym obrotem śruby gruszka się poszerza, aż w końcu wnętrze zostaje rozerwane, powodując śmierć ofiary.
Gruszka pochwowa jest tylko jednym z całego wachlarza średniowiecznych instrumentów, przeznaczonych do okaleczania piersi i genitaliów w imię Świętego Kościoła, który nie chce uznać seksualnych potrzeb kobiet.
Opisując owe urządzenia doktorom, robię to na wskroś rzeczowo i obojętnie; większość z nich nigdy nie była w takim muzeum, choć bez wątpienia byliby zawstydzeni, przyznając, że mieliby ochotę je zwiedzić.
Opowiadam im więc o żelaznych łapach z czterema szponami, służących do wyrywania piersi, i okaleczających pasach cnoty, a równocześnie obserwuję ich reakcję.
Za zewnętrzną maską wstrętu i przerażenia widzę ich fascynację i podniecenie. Każdy z nich, bez wyjątku, słucha z zainteresowaniem szczegółów.
Kiedy samolot wylądował, Jane Rizzoli zamknęła teczkę z listami Warrena Hoyta i wyjrzała przez okienko. Zobaczyła szare chmury, wiszący w powietrzu deszcz i spocone twarze stojących na płycie lotniska pracowników obsługi.
Na zewnątrz czekała ją parówka, ale to jej nie martwiło, bo lektura listów Hoyta zmroziła ją do szpiku kości.
W drodze do hotelu patrzyła przez przyciemnione szyby limuzyny na ulice miasta, w którym była tylko dwa razy, ostatnio na międzyagencyjnej konferencji w budynku Hoovera, siedzibie FBI.
Ostatnim razem przyleciała wieczorem i teraz przypomniała sobie, jaki podziw wzbudziły w niej wówczas podświetlone pomniki stolicy.
Przypomniała sobie ów trudny tydzień, wieczorne bankietowanie, w trakcie którego starała się dorównać mężczyznom w piciu piwa i opowiadaniu złych dowcipów. Przypomniała sobie, w jakiej proporcji alkohol, hormony i obce miasto złożyły się na noc rozpaczliwego seksu z jednym z uczestników konferencji, gliniarzem z Providence, jak się okazało – żonatym.