Christer, urażony, zaperzył się:
– Nie jestem żadną próżną beczką! Powinieneś był sam zobaczyć tę różę!
– Ja tylko żartowałem – uspokoił go Kol. – Wierzę ci.
– Ci twoi świadkowie – odezwał się Heike z powagą w głosie, ale nie patrzył Christerowi w oczy, by chłopak nie spostrzegł, jak bardzo go rozbawił. – Jednym z nich, był rzecz jasna, Molin, a drugi?
– Jego służący.
– Tak więc wróciliście z werandy i ujrzeliście, że nastąpił cud?
– Tak. To znaczy… nie. Służący cały czas był w pokoju, widziałby więc, gdybym oszukiwał. A przecież wcale nie miałem takiego zamiaru.
Heike i Koi wymienili znaczące spojrzenia. Czy ludzka naiwność ma granice?
Christer jednak był tak podniecony swoimi nadzwyczajnymi zdolnościami, że nie widział lasu spoza drzew.
Mężczyźni powstrzymali się od komentarzy. Zachowanie Christera było wszak takie niewinne.
Tego wieczoru Anna Maria i Kol długo leżeli w łóżku nie śpiąc. Trzymali się za ręce, wpatrzeni w sufit, targani na przemian nadzieją i zwątpieniem.
Wreszcie Kol cicho zapytał żonę:
– Jak sądzisz, czy istnieje bodaj cień szansy?
– Od dawna już o tym myślę – odszepnęła. – W ciągu ostatnich kilku miesięcy pojawiły się pewne zakłócenia. Jestem spóźniona o kilka tygodni, ale sądziłam, że to przekwitanie. Ogromnie mnie to zasmucało. Koniec marzeń.
– Przekwitasz, ty? Przecież nie jesteś taka stara! Trzydzieści dziewięć lat to żaden wiek.
– Wkrótce będę miała czterdzieści.
– To bez różnicy. A więc uważasz, że to, co powiedział Heike, może być prawdą?
– Nie mam śmiałości rozbudzać nadziei. Ale jeśli…? Słyszałeś, że Christer jest dotknięty przekleństwem.
– Uważam, że nie powinniśmy temu zbytnio ufać. Christer wierzy we wszystko, w co chce wierzyć. Ale zaakceptujemy dziecko bez względu na to, czy będzie zniekształcone, złe czy też naznaczone blaskiem wybranych, prawda? Ofiarujemy mu całą naszą miłość.
– Tak. Dziękuję ci, Kolu, że tak przyjmujesz przekleństwo Ludzi Lodu.
Otoczył ją ramieniem i mocno przytulił do siebie.
– Wiesz przecież, że jestem wdzięczny Ludziom Lodu, bo ofiarowali mi ciebie!
Kiedy Christer opuścił dom Molina, staruszek, wspomagany przez służącego, położył się do łóżka. Lekarz, doktor Ljungqvist, złożył mu codzienną wizytę.
Poddając się zabiegom, Molin podniósł zmęczone, półślepe oczy na wiernego służącego i powiedział:
– To dobry chłopak, prawda?
– Bardzo dobry – odparł służący. – I tak się niepokoi o naszą Magdalenę.
– Wiesz sporo myślałem… o nim, o tym młodzieńcu. Czy będziesz tak dobry i sprowadzisz jutro mego adwokata? Chcę zmienić testament, poczynić odpowiedni zapis na rzecz chłopca.
– To wielce łaskawe, jaśnie panie. Powiadomię adwokata. Czy jaśnie pan raczy teraz odwrócić się do doktora Ljungqvista, by mógł pana zbadać?
– No, jak się sprawy mają z tą starą ruiną, doktorze?
– Jeśli jaśnie panu chodzi o jego szacowne ciało, to stan się nie zmienił. Choć wydaje mi się, że można zaobserwować lekką poprawę.
– Co za nonsens! Czuję się tak parszywie.
– To normalne. Kuracja jest bardzo silna i z początku samopoczucie zawsze nieco się pogarsza. Dobry znak, że ciało reaguje na ten rodzaj lekarstw. Za kilka dni zdecydowanie się poprawi, jaśnie pan sam zobaczy. Ale sądzę, że powinniśmy zwiększyć dawkę. Albo… tak, mam jeszcze inne uzupełniające lekarstwo. Proszę zażyć dwie pastylki jutro rano przy śniadaniu. Dzisiaj dostał pan już odpowiednią porcję.
– Dobrze, dobrze, będę grzecznie łykać te pańskie paskudztwa. Ale teraz jestem już zmęczony. Wybaczy pan, doktorze.
Molin chciał zostać sam, by w spokoju zaplanować zmiany w testamencie na rzecz Christera. Teraz, kiedy jasne się stało, że stracił spadkobierczynię, chodziło mu przede wszystkim o to, by fortuna nie wpadła w szpony Backmanów.
Służący odprowadził doktora do drzwi.
– Jaki jest właściwie stan jaśnie pana? – zapytał zaniepokojony.
Doktor Ljungqvist odparł z troską w głosie:
– Dużo gorszy niż przypuszcza. Prawdą jest, że może umrzeć dziś w nocy. Jedyna nadzieja w tej kuracji.
– Dziękuję za wszystko, doktorze Ljungqvist.
Komendant policji wraz z Tulą i Tomasem przybyli do lazaretu zakonu serafinów i wkroczyli do biura.
– Doktor Berg? – Damę w wykrochmalonym fartuchu zdumiało ich pytanie. – Nie ma u nas żadnego doktora Berga.
– To bardzo możliwe – cierpliwie tłumaczył komendant. – Mógł już zrezygnować z pracy. Ale czy byłaby pani tak łaskawa i sprawdziła, czy nie pracował tutaj trzy lata temu?
Z niechętną miną zasznurowała usta, ale z półki za plecami wyciągnęła zapisaną księgę. Długo ją kartkowała. W powietrzu unosił się zapach karbolu, nieodłączny element każdego szpitala.
– To nie takie łatwe! – zaprotestowała wreszcie, nie wiadomo, do kogo się zwracając. – O! Nareszcie mam! Doktor Erik Berg został zatrudniony we wrześniu roku tysiąc osiemset trzydziestego trzeciego, zgadza się. Zaraz zobaczymy… – Dalej przerzucała karty książki, mrucząc coś pod nosem: – Tu nadal jest wpisany, a tu już nie. – I znów wertowała do tyłu. – Nie mogę się zorientować. – Energicznie przekładała kartki to w jedną, to w drugą stronę. – O, jest! Tu napisano, że zakończył pracę, jest nawet data. Doktor Erik Berg zakończył pracę trzeciego sierpnia tysiąc osiemset trzydziestego czwartego, to znaczy dwa lata temu. Wydaje się, że powodem był zatarg z ordynatorem.
– Czy zapisano, dokąd się udał?
– A i owszem. Chciał objąć stanowisko w szpitalu w Uppsali dwudziestego sierpnia tego samego roku.
– Dziękujemy, serdecznie dziękujemy za pomoc.
Bez słowa wyciągnęła skarbonkę, dając do zrozumienia, że „dziękuję” w tym przypadku absolutnie nie wystarczy. Ponieważ jednak pieniądze miały zostać przeznaczone na szczytny cel, każde z nich wysupłało co nieco. Nadąsana dama pożegnała ich odrobinę łaskawszym uśmiechem.
Znów znaleźli się na ulicach Sztokholmu.
– Uppsala – westchnął Tomas. – No cóż, stąd nie jest tam tak bardzo daleko. Ruszamy od razu.
– Bez wątpienia jesteśmy na jego tropie – stwierdziła Tula. Oczy jej błyszczały jak psu, który zwęszył zwierzynę.
– Bardzo proszę, zapanuj trochę nad swoją żądzą krwi – uśmiechnął się Tomas.
Byli teraz tak przejęci, że jechali przez całą noc. Zatrzymali się dopiero nad ranem, by konie mogły wypocząć, a oni zdrzemnąć się przez kilka godzin.
Podróżowanie bardzo nadszarpnęło siły Tomasa, ale nie chciał się do tego przyznać. Był tak bardzo uszczęśliwiony, że osobiście może brać udział w ważnych wydarzeniach.
Przemarznięci od porannego chłodu dotarli do Uppsali i choć było jeszcze nie po chrześcijańsku wcześnie, skierowali się do szpitala.
Lecznica ta okazała się znacznie mniejsza od lazaretu zakonu serafinów. Nie było tu miejsca dla zbyt wielu pacjentów, myśleli wchodząc do cichego hallu.
Pozwolono im na rozmowę z lekarzem, który sprawiał wrażenie bardzo ważnego i bardzo zajętego, jak gdyby wszyscy jego pacjenci nagle okazali się umierający i nikt nie powinien mu zawracać głowy i przerywać nader istotnych czynności.
– Doktor Berg? Berg? Nie mamy tu żadnego doktora o takim nazwisku.
– Strasznie niespokojny duch z tego Berga – mruknęła Tula. – Czyżbyśmy musieli jechać jeszcze dalej?
– No cóż – komendant policji zwrócił się do lekarza. – W każdym razie pracował tu przez jakiś czas.
– To absolutnie niemożliwe – odpowiedział medyk surowo. – Nie pamiętam nikogo o tym nazwisku.