Potwór uśmiechnął się i całe jego oblicze zmieniło się w jednej chwili. Siedział teraz na tyle blisko, że Molin dostrzegł nawet rysy twarzy. Staruszek zaczynał trochę rozumieć tę bałwochwalczą wprost cześć Christera dla Heikego.
– Christer jest taki impulsywny – powiedział Heike. – Ale to dobry chłopak.
– O, tak, to prawda – rzekł Molin ciepło. – Słyszał pan pewnie o naszych kłopotach?
– Wiem o wszystkim. Proszono mnie także, bym pana zbadał. Tak, tak, ma pan naprawdę oddanego przyjaciela w Kolu Simonie. On twierdzi, że świata nie stać na to, by pan go opuścił.
Uśmiechnął się nieco krzywo, chcąc, by wszystkie te piękne słówka nie zabrzmiały zbyt słodko.
– Miło to słyszeć. – Molin, zrozumiawszy jego intencję, odpowiedział w podobnym stylu: – Choć muszę przyznać, że nie zawsze byłem aniołem.
– Anioł nie potrafiłby poradzić sobie z takim imperium interesów. Ale nie wiem, co na moje badanie powie pański lekarz. Nie chciałbym wtrącać się w nieswoje sprawy.
– Rozumiem. Ale doktor Ljungqvist przyjdzie dopiero wieczorem, a czego oczy nie widzą… W dodatku muszę przyznać, że nie jestem z niego zadowolony.
– Co panu aplikuje?
Molin gestem przywołał służącego i poprosił, by przyniósł wszystkie lekarstwa wchodzące w skład kuracji.
– Wydaje mi się, że mój stan od jego leczenia tylko się pogarsza – wyznał Molin Heikemu. – Ale doktor twierdzi, że to normalne. Poprawa nastąpić ma później.
Heike zmarszczył brwi. Jego reakcja nie uszła uwagi Molina, choć przecież dokładnie nie widział wyrazu twarzy gościa. Zachęciło go to do dalszych wyznań:
– Poddaję się tej kuracji już od wielu tygodni. Wczoraj się poskarżyłem, a doktor stwierdził, że uzupełni ją nowym środkiem. Dał mi to tutaj. – Molin podniósł spodeczek. – Miałem zażyć ten proszek teraz przy śniadaniu, ale ponieważ nie mam apetytu, zwlekałem z tym jak najdłużej.
Heike wziął do ręki maleńki opłatek do lekarstw i otworzył go. Przyjrzał się białemu proszkowi. Jednocześnie wszedł służący i ustawił na stole całą baterię rozmaitych mikstur i eliksirów.
Heike obejrzał je wszystkie, wąchał, polizał palec i wziął odrobinę na czubek języka, wreszcie wrócił do lekarstwa na spodku.
– Żadnej nazwy – mruczał pod nosem. – Same numerki, a na flaszeczkach napis „wzmacniające”.
Kiedy wreszcie spojrzał Molinowi w oczy, na twarzy malował mu się wyraz niespotykanej powagi.
– Nie wiem, co się tu dzieje – powiedział zgnębiony. – Ale nie wolno panu zażyć z tego ani jednej kropli, ani odrobiny proszku!
– Co pan chce przez to powiedzieć?
– Ten tak zwany lekarz przez dłuższy czas systematycznie starał się pozbawić pana życia. Musi pan mieć niebywale silny organizm, jeśli zdołał się oprzeć wszystkim tym próbom.
Molin i służący patrzyli na siebie w milczeniu.
– Coś mi mówi, że sytuacja osiągnęła punkt krytyczny – ciągnął Heike. – Proszę spojrzeć na ten metaliczny proszek na spodeczku! To boleśnie zabijająca trucizna. W ciągu kilku godzin już by pan nie żył, jaśnie panie.
Służący odchrząknął:
– Proszę mi wybaczyć, że się ośmielę wtrącić, jaśnie panie, ale kto w takim wypadku określiłby przyczynę zgonu?
– Doktor Ljungqvist, rzecz jasna – pokiwał głową Molin z ciężkim westchnieniem. – Wczoraj wieczorem wspomniałem, że mam zamiar zmienić mój testament na korzyść młodego Christera, a w każdym razie umieścić go pośród spadkobierców. Doktor Ljungqvist był przy tym, a zaraz potem przepisał mi ten lek. Dlaczego to zrobił, nie pojmuję, bo on przecież nie został wspomniany w testamencie. Najwidoczniej jednak coś się za tym kryje. Cóż za szczwany lis! – szeptem dokończył Molin.
– Proszę nie obrażać lisów – uśmiechnął się Heike, ale jego spojrzenie nadal wyrażało powagę. – Proponuję, by pan natychmiast przekazał te trucizny, tak, bo wszystko to są trucizny, policji.
– Oczywiście, że tak właśnie zrobię. Szkoda, że mojego starego przyjaciela, komendanta policji, nie ma w domu – westchnął Molin. – Ale mój wierny sługa może natychmiast iść na policję. I… najlepiej chyba będzie udawać wobec doktora Ljungqvista, że nic się nie stało?
– Bez wątpienia! On na pewno z niecierpliwością oczekuje na wiadomość o pańskiej śmierci.
– Tej radości niestety go pozbawimy – zdecydowanie orzekł Molin. – Czy zechce mnie pan teraz zbadać, doktorze Lind? Sprawdzić, jak wielkich zniszczeń dokonały leki mojego doktora?
Pomogli Molinowi przenieść się do sypialni. Służbie wydano polecenie, by w razie gdy pojawi się doktor Ljungqvist, pod żadnym pozorem go nie wpuszczała, gdyż „jaśnie pan nie może teraz nikogo przyjąć”. Niech sobie doktor myśli, co chce.
Heike dokładnie, od stóp do głów, zbadał starego człowieka.
– To przerażające – szepnął zduszonym głosem. – Takie silne, zdrowe ciało, rujnowane systematycznie, dzień po dniu.
– No, mimo wszystko dwukrotnie przeszedłem wylew.
– Ale po pierwszym stanął pan na nogi.
– Owszem.
Heike wyprostował się.
– Być może będę mógł wrócić panu część dawnego „ja”. Zacznę od razu, od najprostszego. Czy jaśnie pan zechce ułożyć się wygodnie? Proszę leżeć spokojnie, z zamkniętymi oczami. O, tak.
Pozostali sami w pokoju. Służący pospieszył na policję.
Molin czuł dłonie Heikego nad swoją twarzą. Nie dotykały skóry, pozostawały w pewnej odległości, czuł jednak promieniujące od nich ciepło. Coraz mocniej, coraz intensywniej przenikało przez jego powieki. Ciepło, zmieniające się w gorąco, skierowane było ku oczom.
– Czy sprawiam panu ból? – rozległ się głęboki głos.
– Trochę parzy – odparł Molin. – Ale wytrzymam.
Serce uderzało mu mocno. Nie pojmował niczego, zdumiony, jak szybko obdarzył pełnym zaufaniem tę niezwykłą osobistość. Był wszak racjonalistą, z działalności zawodowej wyniósł przyzwyczajenie do myślenia konkretnego, nigdy nie wierzył w nadnaturalne moce. Takich jak Heike określał zawsze jednym tylko słowem: szarlatani.
Teraz jednak przestał odczuwać wobec nich pogardę.
Na pewno wiele sprawił strach przed śmiercią i wstrząs, jakiego doznał poznawszy prawdę o doktorze Ljungqviście. Niewątpliwie także Christer przyczynił się do tego, że stary Molin zaakceptował Heikego, złagodził jego sceptycyzm. Czarownik, tak nazywał Christer swego zadziwiającego krewniaka. No tak, jeśli rzeczywiście istnieliby czarownicy, powinni wyglądać właśnie tak jak ten potwór.
Potwór, ale tylko z zewnątrz. Molin czuł, że tak naprawdę jest przy nim wspaniały, pełen zrozumienia człowiek.
Strumień gorąca płynący ku oczom zaczynał stawać się nieznośny.
– Mam uczucie, że powieki zaraz mi spłoną – zaśmiał się niepewnie. – Tak jak suche liście, kiedy wystawi się je na działanie promieni słonecznych skupionych w kawałku szkła.
– To dobry znak. Proszę wytrzymać jeszcze przez chwilę, zaraz kończę.
– Spróbuję – obiecał udręczony Molin.
– Kiedy odsunę ręce, nic pan nie będzie widział. Odniesie pan wrażenie, jakby po długim wpatrywaniu się w słońce wszedł pan nagle do ciemnego pokoju. Przez resztę dnia dokuczać też panu będzie silny ból głowy. Ale to minie.
A potem? miał ochotę zapytać Molin. Nie odważył się jednak.
Nareszcie dłonie odsunęły się od jego głowy, powietrze mogło schłodzić rozgrzane powieki.
– Jeśli pan chce, może pan teraz otworzyć oczy, ale ostrzegam, to będzie bolesne.
– Chyba jeszcze się wstrzymam – stwierdził Molin słabym głosem. – Sądziłem, że nie jestem tchórzem, ale…