Wszyscy trzej uśmiechnęli się leciutko, ale sytuacja wcale nie była wesoła. Uzgodnili, że Molin „utrzyma się przy życiu” do czasu przyjazdu Backmanów. Mogli mieć tylko nadzieję, że wysłannicy zdołają w tym czasie odnaleźć Magdalenę.
Jeśli jeszcze żyła… Czy można zawierzyć „sygnałom” przekazanym przez małego psiaka?
Ale i tak tajemnicze miejsce pracy doktora Berga, szpital „Miłosierdzie”, wart był odwiedzenia!
– Dobrze się spisałem? – dopytywał się Molin.
– Po prostu wspaniale, jaśnie panie – odparł służący.
Heike uśmiechnął się.
– W pewnym momencie nawet ja miałem wrażenie, że jaśnie pan umiera. Serce mi zamarło.
– O, tak. To był mój popisowy numer!
Chwila śmiechu po tak ciężkim dniu dobrze im zrobiła.
ROZDZIAŁ X
Zakładem „Miłosierdzie” zarządzała para, pod której opieką ani komendant policji, ani Kol, ani Christer nie umieściliby nawet największego wroga. Ponury mężczyzna o trupio bladej twarzy i żylasta kobieta z włosami uczesanymi z przedziałkiem i ściągniętymi w mocny węzeł na karku. Na wysokim, zapiętym pod samą szyję kołnierzu nosiła broszę z kameą.
– Komisja zdrowia? – spytała nieuprzejmie. – Nigdy o czymś takim nie słyszałam.
– Może więc najwyższy czas usłyszeć – zauważył komendant. Nie przyznał się, kim jest, w tym okręgu bowiem nie miał żadnej władzy, a co gorsza nie zastał nikogo na miejscowym posterunku policji, wtargnął więc bez pozwolenia na cudzy obszar. Nie mogli jednak czekać i tracić cennego czasu.
– To polecenie najwyższych władz. – Kol machnął im przed nosem urzędowym dokumentem, dotyczącym, rzecz jasna, całkiem innej sprawy. – Czy pozwolicie nam wejść do środka? – zapytał władczym tonem.
– Oczywiście, nie mamy nic do ukrycia – syknął ze złością blady mężczyzna. – Rodziny, które umieszczają u nas swoich bliskich, mogą być całkiem spokojne. Panowie zdają sobie, mam nadzieję, sprawę, że niełatwo jest utrzymać czystość u wariatów?
„Komisją” wstrząsnęło to sformułowanie, ale niczego po sobie nie pokazali. Zarządcy niechętnym spojrzeniem obrzucili Saszę, którego Christer prowadził na smyczy.
– To mój pies – wyjaśnił komendant policji. – Wszędzie ze mną chodzi. A chłopiec jest studentem, przyucza się do zawodu.
Kobieta słysząc to parsknęła opryskliwie.
– Ilu macie pomocników? – zapytał Kol, kiedy weszli do urządzonego bez smaku, ale mimo wszystko dość zadbanego hallu.
– Są dwie nierozgarnięte dziewki do gotowania i sprzątania. I jeszcze trzech pielęgniarzy. To puste głowy, nie rozumieją, co się do nich mówi. Jeśli stwierdzicie coś nagannego, to ich wina, bo my nie mamy czasu, by czuwać nad wszystkim. A poza tym ci pacjenci, którzy mogą, muszą obsługiwać się sami. To przecież nie hotel!
– Jeśli dobrze zrozumiałem, przebywają tu przeważnie pacjenci wywodzący się z zamożnych rodzin – w głosie komendanta dźwięczało pytanie.
– Tak, niczego nie robimy za darmo – wypaliła kobieta. – Ale możecie mi wierzyć, moi panowie, to paskudna robota.
– Domyślamy się. – Kol w imieniu pacjentów poczuł się urażony.
Przeszli do pomieszczenia, które najwyraźniej musiało być świetlicą. Na niewygodnych krzesłach siedziało tu kilka apatycznych dam, ledwie podniosły oczy na widok obcych. Christer dostrzegł przebłysk strachu w czyimś wzroku, wywołany widokiem zarządców.
W następnym pokoju siedzieli panowie. Widać dbano tu o moralność. Jeden z pacjentów podjął żałosną próbę przemówienia do nowo przybyłych, być może chciał zwrócić się z prośbą o pomoc, ale zarządca tylko uniósł dłoń i mężczyzna z powrotem opadł na krzesło. Christer gotów był przysiąc, że ten gest był zapowiedzią późniejszego bata…
– Ci tutaj nie są niebezpieczni – wyjaśniła kobieta. – Dlatego mogą swobodnie się poruszać.
Niegroźni, owszem, ale tylko dlatego, że stan ich umysłów nie pozwalał, by czemukolwiek się przeciwstawiali. Christer zauważył, że Kol z trudem panuje nad sobą. Sam też nie mógł sobie poradzić ze ściskającym go za gardło współczuciem. Ze ściągniętej twarzy komendanta policji wyczytać mógł postanowienie, że z tym miejscem należy coś zrobić. Ale na razie mieli związane ręce, bez pomocy miejscowej policji nie mogli podjąć żadnych działań.
Obie świetlice trudno nazwać przytulnymi lub choćby zadbanymi. Tynk płatami odpadający od ścian, brudne podłogi, stare rozsypujące się meble… Nie było tu nic, co mogłoby przemówić do wyobraźni, ucieszyć oko – ani serwetki, ani choćby poduszki. Szaro i smutno, od samego przebywania w takim wnętrzu można było postradać zmysły.
Mieli jednak odegrać rolę komisji, badającej stan zakładu. Kol wydał więc odpowiednie zalecenia dotyczące koniecznych zmian. Zauważyli, że kierownictwa nie nastawiło to wcale przychylniej.
Wędrowali dalej wśród ponurych, grubych ścian w kierunku innego oddziału. Chorzy mieszkali tu pojedynczo w ciasnych klitkach, odgrodzeni od świata zamkniętymi na żelazne sztaby drzwiami, w których umieszczono jedynie niewielki otwór. Ku oburzeniu wygłaszających przykre komentarze gospodarzy trzej goście komisji nalegali, by zajrzeć do każdego pomieszczenia. Zrozumieli, że mieszkają tutaj ci, którzy zachowali jeszcze dostateczną jasność umysłu, by się buntować. Niektórzy byli dość elegancko ubrani, gdzieniegdzie dało się dostrzec mizerne efekty wysiłków podejmowanych dla upiększania nieprzyjemnych cel. Zorientowali się, że przynajmniej niektórych z pacjentów od czasu do czasu ktoś odwiedza, bo zauważało się pewne starania zarządzających, by wszystko wyglądało jak należy. Znajdowali się tu kalecy tak zdeformowani, że rodziny najpewniej wstydziły się pokazać ich światu, chorzy cierpiący na zaburzenia umysłowe, nieszczęśliwe istoty, niektórzy wyraźnie agresywni. Otwór w drzwiach był tak mały, że większość z nich nie zdołała się zorientować, że w domu przebywa ktoś obcy. Inaczej – Christer był o tym przekonany – rzuciliby się do drzwi i waląc w nie pięściami domagali się ratunku.
Wszyscy trzej nabierali coraz bardziej stanowczego postanowienia, że z tym żałosnym przybytkiem należy się rozprawić.
Skończyli oglądanie „stajni” i przeszli dalej. Zarządcy szybkim krokiem minęli ciężkie, żelazne drzwi.
– Co znajduje się za nimi? – natychmiast zapytał Kol.
– Nic takiego, stara piwnica, nie używana od dziesięciu lat – odparła kobieta.
– Chcielibyśmy ją zobaczyć.
– To raczej niemożliwe, klucz od tych drzwi zginął gdzieś już dawno temu.
Napierając całym ciałem popchnęła ich w kierunku schodów.
Christer jednak się zatrzymał. Wzrokiem porozumiał się z komendantem, który przyzwalająco skinął głową.
Obydwaj bowiem dostrzegli to samo: prawie niewidoczny klucz zawieszony wysoko na gwoździu w ścianie przy owych ciężkich drzwiach. Poza tym Sasza okazał nagły niepokój, węszył i drapał przy szparze między drzwiami a podłogą, nie pozwalając się stamtąd odciągnąć.
– Pies musi wyjść – oznajmił Christer głośno, odsuwając Saszę od tajemniczych drzwi. – Czy pozwolicie, bym zawrócił?
Gospodarze nie byli temu przeciwni, wręcz odwrotnie:
– Prosto i zaraz na lewo! – zawołała kobieta.
Christer udał, że zawraca, ale tuż za węgłem przystanął.
Kiedy tylko grupka zniknęła na górnym piętrze, powrócił do tajemniczych drzwi, zdjął klucz ze ściany i otworzył. Zazgrzytały lekko, ale głosy jego towarzyszy dobiegały teraz z tak daleka, że ośmielił się wstąpić do pomieszczenia za żelaznymi drzwiami. Musiał zejść kilka stopni w dół i znalazł się w mrocznym piwnicznym korytarzu.