Pięć par drzwi… Podobnie jak w „stajni” na górze, one także były zamknięte na żelazne sztaby, a w każdych widniał nieduży otwór. Ale tutaj wszystko wydawało się całkowicie zaniedbane jak w starym brudnym chlewie. I cóż za odór, co za okropny smród! Ale… tak, to z całą pewnością ludzki zapach!
Christer poczuł, że kręci mu się w głowie, musiał kilkakrotnie głęboko odetchnąć. Prawdopodobnie mieszkają tu ci, za których nie płaci się tak dobrze, pomyślał. Albo tacy, których nikt nie odwiedza.
Które z tych pięciorga drzwi…? Nie miał czasu na pomyłkę. Nie chciał też niepotrzebnie zakłócać spokoju tym, którzy byli tu zamknięci, rozbudzać ich nadziei.
Na razie.
Ale co to za pomysł, Magdalena nie mogła tu przebywać! Nie! Pomylili się, nie mogła mieszkać tu, w tym strasznym domu. Wszyscy razem musieli chyba doznać zaćmienia umysłu! Podejrzewać coś takiego na podstawie niemądrych sygnałów, przekazanych podobno przez psa, i kilku niezgodności w papierach doktora? Magdalena musiała umrzeć już trzy lata temu, to jedyne wyjaśnienie…
Przerwał swe rozmyślania, bo kiedy nie mógł się zdecydować, czy natychmiast stąd wyjść, czy jeszcze próbować, Sasza dokonał wyboru za niego. Zaczął węszyć pod jednymi z drzwi, popiskując przy tym cichutko. Kiedy wydawało się już, że podniecony zaraz zacznie głośno szczekać, Christer dłonią przytrzymał go za pysk.
– Cicho – szepnął. – Zaraz otworzymy.
Ale jak? Tu nie było już żadnego klucza.
Christer przybrał poważną, skupioną minę.
– Sezamie, otwórz się – mruknął z ustami przy zamku, ale nic się nie wydarzyło. Moje zdolności nigdy nie działają, kiedy ich naprawdę potrzebuję, odzywają się spontanicznie, same z siebie, pocieszał się w myśli. Muszę się z tym pogodzić.
Nie śmiał zajrzeć przez otwór w drzwiach, mógł się pomylić, przeszkodzić komuś innemu. A gdyby rzeczywiście znalazł tam Magdalenę i nie mógł jej wydostać, zepsułby wszystko.
Ogarnął go paniczny lęk. Pozostała mu teraz jedna jedyna możliwość. Spróbował wsunąć wielki klucz i do tego zamka. Wielkością pasował, ale ząbki…?
Tak, klucz bez trudu dał się obrócić, rozległ się szczęk zamka i drzwi stanęły otworem.
Z początku nic nie mógł dojrzeć, w pomieszczeniu panował niemal zupełny mrok, poczuł tylko jeszcze intensywniejszy smród, tak niegodny żywej ludzkiej istoty. Wreszcie jednak ujrzał drobną, wychudzoną postać, wpatrującą się weń oczami, z których bił zwierzęcy wprost strach.
Ach, mój Boże, pomyślał Christer, czując, jak serce ściska mu się z bólu.
Sasza jednak natychmiast przypadł do stóp żałosnego stworzenia, piszcząc już teraz głośno z radości, Christer musiał więc działać szybko.
– Chodź! – szepnął. – Musimy stąd wyjść. Szybko!
Dziewczynka jednak nie mogła utrzymać się na nogach. Wziął ją więc na ręce i wyniósł, Sasza nie zważając na upomnienia plątał mu się pod nogami.
– Bądź całkiem cicho – szeptem poprosił dziewczynkę Christer. Pamiętał, by przymknąć za sobą ciężkie żelazne drzwi, ale klucz tkwił w zamku na dole. Nic na to nie mógł poradzić.
Przed domem czekał ich powóz. Nie mogli jednak do niego wsiąść, nie mieli przecież pozwolenia Backmana na zabranie stąd Magdaleny. Musiał wydostać się z nią za bramę. Ale jak dać znać pozostałym?
Szybkim ruchem wepchnął Saszę do powozu i oderwał kawałek od brudnej sukni Magdaleny. Przymocował go do obroży na szyi psa.
Potem co sił w nogach wybiegł z dziewczynką w ramionach za bramę. Na pewno było jej niewygodnie, ale miał nadzieję, że jakoś to zniesie.
Mój Boże, jakże ona śmierdzi! Biedne dziecko!
A jeśli wyjrzeli przez okno na piętrze? I gdzie mogą przebywać pielęgniarze?
Nic jednak się nie stało, bez przeszkód wydostał się poza teren zakładu. Dziewczyna była lekka jak piórko. Nie zdążył jeszcze jej się przyjrzeć. A jeśli to nie jest Magdalena? Jeśli to całkiem nieznana osoba, naprawdę chora na umyśle, która z nożem rzuci się na ludzi, między innymi i na niego?
Nie, Sasza przecież wyraźnie ją rozpoznał.
Ale i pies może się pomylić?
A jeżeli to naprawdę Magdalena, ale chora, niebezpiecznie szalona? Co oni w takim razie najlepszego zrobili? No cóż, trudno, bez względu na stan jej umysłu nieludzkie byłoby pozostawienie jej w takich strasznych warunkach, tak… upokarzające.
Za bramą rozciągała się z początku otwarta przestrzeń, idąc tamtędy czuł, jak za każdym krokiem oblewa go struga zimnego potu. Później jednak droga wiodła przez niewielki zalesiony obszar i tam właśnie Christer się zatrzymał, rozejrzał na wszelki wypadek i ukrył wśród krzaków. Postawił zabiedzoną, oszołomioną istotę na ziemi i próbował uspokoić oddech po biegu.
– Christer? – zapytała dziewczynka mrużąc oślepione światłem oczy. – Christer z uzdrowiska Ramlosa? Śnię, tak, znów coś mi się śni.
– Magdalena! – wykrzyknął Christer. – A ja czułem się taki urażony, dlatego że nie pisałaś!
Naprawdę, czy nic innego nie umiał jej powiedzieć?
– Nie mogłam napisać – odparła zgnębiona.
– Teraz to zrozumiałem.
– Bardzo chciałam.
Nareszcie mógł przyjrzeć jej się uważnie. Oczywiście, tak, to naprawdę Magdalena! Ale, ach, jakże ona wygląda! Szaroczarne od brudu łachmany wisiały na wychudzonym, wynędzniałym ciele. Łokcie i kolana sterczały, w twarzy widać było tylko wielkie, głęboko zapadnięte oczy i nos ostry jak u nieboszczyka. Całą skórę pokrywała gruba warstwa brudu i rozległe egzemy. Długie włosy zbiły się w jeden wielki kołtun, choć widać było, że dziewczynka usiłowała go rozplątać. Musiało się też na niej wprost roić od wszy.
Christer, dzielny, silny bohater nie zdołał się pohamować. Wybuchnął głośnym płaczem.
– Co oni z tobą zrobili, Magdaleno?
– Nic – odparła udręczona. – Właśnie to było najstraszniejsze. Zupełnie nic.
I ona płakała. To, jak widać, zaraźliwe.
Christer otarł wreszcie oczy i powiedział zgnębiony:
– Teraz cię stąd zabierzemy. Niedługo przyjedzie powóz i wrócisz do dziadka.
– Do dziadka? – oczy jej się rozjaśniły. – Dziadek… Jak cudownie! Czy to może być prawda?
– Najprawdziwsza – zapewnił ją Christer.
Dziewczynka odwróciła głowę.
– Nie, to znów tylko sen – szepnęła do siebie. – Tyle razy już śniło mi się coś podobnego. Nie mogę na nic liczyć.
Kol i komendant policji zabawili na piętrze tak długo, jak tylko się dało. Wypytywali, zaglądali we wszystkie kąty, doprowadzając tym małżeństwo zarządzające zakładem do stanu bezsilnej złości.
Wreszcie komendant uznał, że mogą zejść. Kiedy mijali żelazne drzwi, zerknął na ścianę i stwierdził, że klucz zniknął. Zaleciwszy dokonanie odpowiednich zmian i rzuciwszy kilka wytartych sformułowań, pożegnali się.
Małżonkowie odprowadzili ich do powozu.
Komendant natychmiast zauważył kawałek szmaty przywiązany do obroży Saszy, zasłonił psa ciałem i upchnął skrawek materiału pod siedzeniem.
– Czy to wy jesteście właścicielami tego domu? – zapytał.
– Naturalnie – odparł mężczyzna. – Kiedyś był własnością fundacji, założonej dla dzieci z lepszych rodzin, ale członkowie z czasem się zestarzeli i my przejęliśmy całość. Zapewniam, że prowadzimy ten zakład jak najlepiej i najuczciwiej.
Komendant nic nie powiedział na takie oświadczenie.
– Macie chyba jakiegoś lekarza, który opiekuje się chorymi?
– Tak, tak – ostrym, nieprzyjemnym głosem odparła bardzo już zniecierpliwiona kobieta. – Doktor Berg zagląda tu od czasu do czasu. A gdzie jest chłopiec? – zapytała podejrzliwie.
– Ma kłopoty z żołądkiem – roześmiał się Kol. – Widziałem, jak wybiegał przez bramę. Coś mi się wydaje, że nie tylko psu spieszno było się stąd wydostać.