– Moja siostra Araminta zaopiekuje się Daisy i pozostałymi dziewczynkami – wyjaśnił. – Poza tym Daisy jest tak zachwycona rolą druhny, że na pewno nie będzie jej mnie brakowało.
– Wątpię. – Poczuła lekkie ukłucie w sercu na myśl o Daisy Davencourt. – Zapewniam pana, że dzieci zauważają takie rzeczy.
Zdała sobie sprawę, że zabrzmiało to smutniej, niżby chciała. Martin wciąż przyglądał się jej z zadumą w oczach. To spojrzenie działało jej na nerwy. Uśmiechnęła się do niego promiennie.
– Jeśli mi pan wybaczy, sir, już pójdę. Jeszcze tyle małżeństw do rozbicia, rozumie pan! Nie mogę sobie pozwolić na marnowanie czasu. Chociaż… – w jej głosie pojawił się cieplejszy ton, bo uderzyła ją pewna myśl. – Może uda mi się jeszcze pogorszyć moją reputację, jeśli wszyscy się dowiedzą, że porwał mnie pan prosto ze ślubu. Tak, tak zrobię, podsycę plotki. Ogarnęła nas dzika namiętność i nie mogliśmy się jej oprzeć.
– Lady Juliano – powiedział Martin stanowczo – jeśli usłyszę, że rozgłasza pani tę historię, zaprzeczę wszystkiemu publicznie.
Juliana otworzyła szeroko oczy.
– Ale to przecież pańska wina, panie Davencourt! Wszystko przez te pańskie śmieszne podejrzenia. Większość młodych dam wykorzystałoby takie porwanie, by zmusić pana do ślubu.
Zadrgał mu kącik ust.
– Posuwa się pani za daleko, lady Juliano. Nawet przez chwilę nie potrafię sobie wyobrazić, że chciałaby mnie pani poślubić.
– Nie, naturalnie, że nie. Ale może pan dla mnie zrobić przynajmniej tyle: pozwolić mi to wykorzystać dla pogorszenia mojej reputacji.
– Nie ma mowy. Juliana nadąsała się.
– Och, pan jest taki sztywny. Ale sądzę, że pod jednym względem ma pan rację – nikt nawet za sto lat by nie uwierzył, że mógł mi się pan spodobać.
Patrzyli na siebie przez długą chwilę, ale zanim Martin zdołał odpowiedzieć, dobiegły do nich czyjeś głosy i odgłos kroków na wyłożonej marmurowymi płytkami posadzce holu. Drzwi otworzyły się gwałtownie i do salonu wtargnął jakiś dżentelmen.
– Martinie, byłem… – Raptownie przerwał. – Bardzo przepraszam. Myślałem, że będziesz na ślubie, a kiedy Liddington powiedział, że jesteś w domu, nie przyszło mi do głowy, że masz gościa.
– Byłem na ślubie i mam gościa. – Martin uśmiechnął się lekko. – Lady Juliano, pozwoli pani sobie przedstawić mego brata Brandona? Brandonie, oto lady Juliana Myfleet.
Brandon spojrzał na starszego brata z niebotycznym zdziwieniem, które przeszło w szelmowskie rozbawienie, kiedy podszedł bliżej, by ucałować dłoń Juliany.
– Bardzo mi miło panią poznać, lady Juliano – powiedział.
Juliana zauważyła, że Martin zmarszczył czoło, toteż rozmyślnie powitała Brandona znacznie serdeczniej, niż z początku zamierzała. Przypuszczała, że przyrodni brat Martina nie ma więcej niż dwadzieścia dwa lata, a na dodatek cechowała go werwa i wdzięk, których brakło Martinowi. Brandonowi Davencourtowi bardzo trudno byłoby się oprzeć i większość dam prawdopodobnie nawet tego nie próbowała. Temperament Martina sprawiał wrażenie celowo wziętego w ryzy i trzymanego pod kontrolą, za to Brandona lśnił pełnym blaskiem.
Młodzieniec skłonił się z niewymuszonym wdziękiem i wpatrzył się w nią ze szczerym podziwem w błękitnych oczach. Nie miałem pojęcia, że zna pani Martina, lady Juliano. Miana spojrzała kpiąco na Martina, co skwitował szczególnie drętwą miną, nawet jak na niego.
– Nie znamy się zbyt dobrze, panie Davencourt. Zawarliśmy znajomość jako dzieci, a wczoraj widzieliśmy się po raz pierwszy po szesnastu latach.
– To wspaniale, że się znacie – ucieszył się Brandon, patrząc na nią roześmianymi oczami. – Od wielu miesięcy chciałem panią poznać, lady Juliano.
– Powinien pan po prostu podejść i przedstawić się – odparła słodko. Kątem oka obserwowała Martina, toteż nie uszło jej uwagi pełne dezaprobaty spojrzenie, którym ją obrzucił. – Uwielbiam poznawać przystojnych młodych mężczyzn.
Brandon roześmiał się, a Martin znacząco odchrząknął.
– Lady Miana właśnie wychodziła.
Drzwi się otworzyły i wszedł kamerdyner w liberii.
– Jest tu pastor Edward Ashwick, panie Davencourt. Mówi, że przybył odprowadzić lady Julianę Myfleet do domu.
Juliana pozwoliła sobie na uśmieszek zadowolenia.
– Kochany Edward. Jakiż on szarmancki. Bardzo pożytecznie mieć kilku wielbicieli na podorędziu.
Martin ujął jej dłoń.
– Do widzenia, lady Juliano. Jeszcze raz przepraszam za pomyłkę.
– Do zobaczenia, panie Davencourt – odparła szelmowsko Juliana. – Proszę nie próbować znów mnie porywać.
ROZDZIAŁ TRZECI
– Co to, do diabła, było, Juliano? – spytał Edward Ashwick z bezpośredniością, na jaką pozwalała mu długoletnia znajomość. – Trzeba przyznać, że wywołałaś całkiem spore zamieszanie, opuszczając kościół w towarzystwie Davencourta tuż po rozpoczęciu mszy. Czasami się zastanawiam, czy potrafisz zrobić cokolwiek bez zwracania uwagi na siebie!
– Prawdopodobnie nie. – Juliana westchnęła. Poczuła się nagle bardzo zmęczona, zupełnie jakby laudanum, które wzięła poprzedniego dnia, znów zaczęło działać. Ale przecież nie mogła tak po prostu udać się do domu i położyć do łóżka. Ledwie minęło południe i w domu nie było nikogo, musiałaby więc zadowolić się własnym towarzystwem, a tego by nie zniosła. Pod wpływem impulsu zwróciła się do swego towarzysza:
– Możemy teraz wrócić na weselne śniadanie, Eddie? Proszę! To byłoby takie zabawne!
Rumiana twarz Edwarda poczerwieniała jeszcze bardziej jak zawsze, kiedy zwracała się do niego zdrobniałym imieniem. Juliana zorientowała się, że przyjaciel rozważa ten pomysł, i nabrała pewności, że może go sobie owinąć dookoła małego palca.
– Proszę, Eddie.
– Nie sądzę, Juliano. – Edward mówił szorstko, chcąc ukryć zakłopotanie. – Spowodowałaś już dość zamieszania. Dajmy temu spokój. Odwiozę cię do domu.
– Nie! – Za żadne skarby nie chciała przyznać, że czuje się samotna. Znacznie łatwiej było udawać znudzenie i tym samym potęgować wrażenie, że jej płochy umysł potrzebuje rozrywki.
– Czy w takim razie nie moglibyśmy odwiedzić Jossa i Amy? Albo Adama.
– Wszyscy oni przez dobre parę godzin będą na przyjęciu – zauważył Edward. – Powinnaś o tym pomyśleć, zanim wywołałaś kolejne plotki. Poza tym w towarzystwie mówi się tylko o tym, czego dopuściłaś się ubiegłej nocy. Czy to prawda, że pozwoliłaś się podać Brookesowi na srebrnej tacy? – Edward wyglądał, jakby za chwilę miał dostać ataku apopleksji.
– Obawiam się, że tak – potwierdziła z westchnieniem. – To był tylko żart, Eddie.
– Żart! Boże, miej nas w opiece, Juliano! Twoje poczucie humoru staje się coraz dziwniejsze.
– Zaczynasz mówić jak mój ojciec – burknęła ze złością. – Albo pan Davencourt. Co ja takiego zrobiłam, że otaczają mnie tacy nudziarze?
Edward zmarszczył brwi.
– Naprawdę się dziwisz, że nas to zbulwersowało? Joss jest na ciebie wściekły.
Juliana poczuła, że serce jej zamiera. Joss był jedyną osobą, której opinia miała dla niej znaczenie. Gdyby straciła również jego, byłoby fatalnie. I tak źle się stało, że odkąd się ożenił, nie poświęcał jej tyle uwagi co dawniej.
– Ty, Joss, mój ojciec. Wszyscy jesteście tacy sami – powiedziała z goryczą – Nie znoszę, kiedy mówicie mi, co mam robić! Kiedyś nie byłeś takim nudnym starym zrzędą, Eddie.
– Mówię o tym tylko dlatego, że zależy mi na tobie, Juliano. Przecież wiesz. Żaden z nas nie chce twojej zguby.