Emma Wren otworzyła szeroko oczy.
– Doprawdy! Pomyślałam sobie, że Jasper wygląda na nieco zmęczonego, kiedy go dziś zobaczyłam. Gratulacje, moja droga! – Pochyliła się jeszcze bardziej, gotowa wysłuchać zwierzeń. – Słyszałam, że jest bardzo utalentowany.
Juliana wzruszyła ramionami i uciekła wzrokiem.
– Znałam gorszych.
Emma z przejęcia nie mogła usiedzieć na miejscu.
– Och, opowiadaj. Wiem, że Massingham był do niczego, kiedy sobie wypił. Podobno kiedyś zasnął na Harriet Templeton, ale ponieważ jej płacił, nie przejęła się tym, tylko kazała mu zapłacić podwójnie.
Juliana pozwoliła, by trajkotanie Emmy po niej spłynęło. Kiedyś, gdy była młodsza i wrażliwsza, takie rozmowy napawały ją obrzydzeniem. Teraz prawie się na nie uodporniła. W końcu sama starała się o to, żeby Emma Wren, Mary Neasden i im podobne przyjęły ją do swego wesołego kręgu. Nawet wyrobiła sobie reputację osoby skłonnej do szalonych wybryków. Chyba nie mogła teraz przeistoczyć się w świętoszkę i zacząć narzekać, że wypowiedź Emmy pasuje jedynie do burdelu.
Kątem oka dostrzegła Martina Davencourta otoczonego przez podziwiające go damy. Już wcześniej postanowiła, że tak czy inaczej będzie go unikać, ale teraz wydawało się to szczególnie ważne. Jeśli podjechał do powozu i rozmawiał z lady Lyon, dowiedział się, że jeden z napastników był kobietą. Choć zdawała sobie sprawę, że Martin nie ma powodu, by łączyć ją z tym wydarzeniem, na samą myśl przebiegł ją zimny dreszcz.
Martin uniósł głowę i na chwilę ich spojrzenia się spotkały. Dłoń Juliany powędrowała ku szyi, gdzie zwykle spoczywał srebrny półksiężyc. Tego wieczoru założyła inny naszyjnik. Jak tylko dotknęła ciężkich szmaragdów, poczuła kolejne, ostre ukłucie niepokoju. Spojrzenie Martina przesunęło się z jej oczu na szyję i zatrzymało się tam, obserwując jej dłoń nerwowo bawiącą się naszyjnikiem.
Pospiesznie odwróciła głowę.
– Zagramy jeszcze? – spytała.
Martin Davencourt w końcu zdołał uwolnić się od tych wszystkich, którzy koniecznie musieli mu pogratulować, i wymknął się do bufetu na poszukiwanie alkoholu. Siostry przyrodnie, zachwycone jego męstwem, dzięki któremu pokonał kilku zdesperowanych rozbójników, cały wieczór zabawiały towarzystwo opowiadaniem tej historii. Martin czuł się tym poirytowany. Zwłaszcza z uwagi na to, co wiedział o tożsamości jednego z przestępców.
Podły nastrój nie opuszczał go przez cały dzień. Tego popołudnia wrócił do miasta z Davencourt, gdzie doszło do przykrego incydentu z udziałem pokojówki o lepkich palcach i rodzinnych sreber. Ledwie odprawił dziewczynę, otrzymał wiadomość od Araminty, która pisała, że Kitty przegrała kilkaset gwinei w faraona, a dom pogrążył się w chaosie. Po przyjeździe do domu znalazł się w oku cyklonu. Pani Lane zarzucała Kitty i Clarze bezczelną złośliwość, Kitty była arogancka, a Clara wypłakiwała oczy. Jej łzy wkrótce udzieliły się młodszym siostrom, które zawodziły jak gromada płaczek, aż Martin myślał, że głowa mu pęknie. W końcu odesłał Kitty i Clarę do sypialń, pozostałe dzieci do pokoju dziecinnego, a panią Lane do agencji pośrednictwa pracy. Przyzwoitka była oburzona zwolnieniem i Martin miał wszelkie powody przypuszczać, że nawet teraz rozpowszechnia pogłoski o tym, jak to jego siostrom brak moralnego kręgosłupa.
Wczesnym wieczorem usiadł w swoim gabinecie i zastanawiał się nad tym, co zrobić z Kitty. I z Brandonem, Clarą, Marią Daisy i Bertramem. Czasami wydawało mu się, że jego życie zostało puszczone na żywioł. Nie wystarczało zatrudnić kompetentną guwernantkę, przyzwoitkę czy niańkę i liczyć na okazjonalną pomoc Araminty, która niedawno sama założyła rodzinę. Stanowczo potrzebował żony. Praktycznej, zaradnej kobiety, która przejęłaby zarządzanie domem i trzymała jego dzieci twardą ręką. Przez chwilę pozwolił sobie na piękne marzenie o uporządkowanym domostwie, w którym nie ma duszonych jabłek w łóżkach, a po sali balowej nie biegają myszy. Po czym raptownie powrócił do rzeczywistości.
Postanowił sam towarzyszyć Kitty i Clarze na wieczorze u lady Babbacombe. Chciał zdusić w zarodku wszelkie pogłoski, jakoby w jego domu panowało zamieszanie. Ponadto wiedział, że będzie tu Serena Alcott, bo Araminta nie omieszkała mu o tym powiedzieć. Uświadomiła mu, jakim wzorem żony będzie pani Alcott. Stateczna wdową która mogłaby wywrzeć na wszystkich dobry wpływ.
Zatrzymał wzrok na lady Julianie Myfleet. Widział ją przez otwarte drzwi prowadzące do pokoju gier. Światło świec odbijało się w drobnych szmaragdach w jej kasztanowych włosach i dobranym do nich naszyjniku wokół smukłej szyi. Sprawiała wrażenie chłodnej i wyniosłej. Martin uśmiechnął się ponuro. Ze wszystkich nieodpowiednich wdów… Jednak nie był w stanie zaprzeczyć, że coś ich do siebie mocno przyciąga. Zaczęło się od gry; Juliana sprowokowała go, a on odwrócił sytuację, wychodząc naprzeciw pierwotnej potrzebie ścigania i posiadania właściwej mężczyznom. Tyle że niemal natychmiast cała sprawa okazała się znacznie bardziej skomplikowana. Jej towarzystwo sprawiało mu przyjemność. Polubił ją. A raczej, lubił ją aż do dzisiejszego wieczoru w Hyde Parku.
Czuł grozę i obrzydzenie na myśl o tym, co zrobiła Juliana. Kiedy podjechał do powozu hrabiny Lyon, biedna dama wciąż siedziała skulona w rogu, przyciskając do siebie torebkę i powtarzając „Proszę, nie róbcie mi krzywdy”. Przekonanie jej, że jest bezpieczna, zajęło Martinowi przynajmniej dziesięć minut. Stangret był w niewiele lepszym stanie. Był niemal tak wiekowy jak jego pani i roztrzęsiony niedawnym doświadczeniem. Kiedy lady Lyon szepnęła „Myślałam, że ona mnie zabije”, Martin sądził, że się przesłyszał. Gdy jednak wysiadał z powozu, w świetle latarni ujrzał w trawie łańcuszek ze srebrnym półksiężycem zwisającym z delikatnych ogniwek. Natychmiast przypomniał sobie, gdzie go widział. Mógł go sobie nawet wyobrazić na szyi lady Juliany Myfleet, sierp księżyca spoczywający w zagłębieniu między obojczykami.
Srebrny łańcuszek spoczywał teraz w jego kieszeni. Martin zerknął ponownie na pogodne rysy Juliany i zalała go fala nagłego, irracjonalnego gniewu. Napad w Hyde Parku to najstraszniejsze, najbardziej bezmyślne przestępstwo, jakie można sobie wyobrazić. I wszystko w imię rozrywki, bez wątpienia. Samby!
przecież świadkiem żartów, jakich dopuszczała się Juliana, aby rozproszyć nudę. Po nieporozumieniu na ślubie zaczął się zastanawiać, czy niektóre z krążących o niej historii nie zostały wymyślone. Zapewniła go, że jej szaleńcze wybryki to tylko gra, i teraz zdał sobie sprawę, że bardzo chciał uwierzyć w jej słowa. Odniósł wrażenie, że stara się uchodzić za o wiele gorszą, niż jest. Teraz wiedział, że to nieprawda.
Uświadomił sobie, że zaciska pięści w kieszeniach. Lubił Julianę i jej pragnął. To było irracjonalne, zupełnie niewytłumaczalne. Teraz jednak był zły na nią i na siebie, że dał się oszukać.
Juliana podniosła się od karcianego stolika i zmierzała teraz powoli w kierunku sali balowej, odpowiadając na pozdrowienia znajomych lekkim, kocim uśmiechem. Większość z tych znajomych stanowili mężczyźni i wszyscy wydawali się pozostawać z nią w dość zażyłych stosunkach. Martina ni stąd, ni zowąd ogarnęła kolejna fala gniewu. A więc lady Juliana Myfleet była amoralna, przejawiała skłonność do okrutnych żartów i miała obsesję na punkcie hazardu. To nie powinno mieć dla niego żadnego znaczenia. Najmniejszego. Niestety, miało.
W trzech długich krokach znalazł się przy Julianie.
– Zatańczy pani?
Wyglądała na nieco zaskoczoną jego nagłym pojawieniem się – zaskoczoną i… zalęknioną? Opanowała się jednak i uśmiechnęła uprzejmie.