Выбрать главу

Juliana przysunęła się nieco. Martin poczuł jej miękkie ciało tuż przy swoim i trochę zmienił pozycję. Powoli schodzili na osobiste tematy. Na niebezpieczny grunt.

– Jestem przekonana, że po tym, co się stało, zaczną panu ufać. – Juliana mówiła, jakby próbowała go pocieszyć. Martin był wzruszony. – Nie znali pana za dobrze, a teraz, skoro się przekonali, że nie jest pan potworem…

– Potworem! – powtórzył Martin. Złagodził ton. – Na pewno zachowam się jak potwór wobec Clary, jeśli nadal będzie robiła słodkie oczy do Fleeta.

– Nie wyjdzie za niego. – Juliana mówiła cicho, z przekonaniem. – Rozmawiałam z nią na wieczorze muzycznym.

– Widziałem. Dziękuję pani, Juliano.

– Proszę bardzo. Ale czy nie mógłby pan obrócić tej sytuacji na swoją korzyść? Gdyby Fleet został pańskim szwagrem, zyskałby pan ogromne wpływy.

Martin roześmiał się.

– Kuszące, przyznaję, jednak nie zmienię zdania.

– Tak właśnie myślałam. Jest pan zbyt pryncypialny.

– Za mało pryncypialny dla pani Alcott, jak się zdaje. Juliana gwałtownie uniosła głowę.

– Co pan chce przez to powiedzieć?

– Tylko tyle, że ona nie jest w stanie tolerować krewnych, którzy trudnią się handlem, i zdążyła mi już o tym powiedzieć wprost. Kiedy podkreśliłem, że nikt jej nie prosi, by zmieniała swoje zasady, wchodząc w taką rodzinę, uciekła jak niepyszna.

Juliana zdusiła chichot.

– Jakie to niestosowne z pańskiej strony, Martinie.

– Wiem. – Martin był pełen samozadowolenia.

– Serena żyje pod kloszem. – Juliana lekko rozłożyła ręce. – Trzeba wziąć na to poprawkę.

– Mogę brać poprawkę na wiele spraw – powiedział Martin, a w jego głosie pojawiły się stalowe tony – ale nie na snobizm.

Juliana spojrzała na niego.

– Zawsze wiedziałam, że Serena jest… świadoma swojej pozycji bratanicy markiza.

– Świadoma swojej pozycji! Delikatnie powiedziane, zapewniam panią. Zachowywała się jak oburzona arcyksiężna.

– O Boże. Ciotka Beatrix potrafi namieszać, bez dwóch zdań. Podejrzewam, że to ona namówiła do tego Serenę dzisiejszego ranka. Serena była tu przed wizytą u pana.

– W takim razie jestem zobowiązany lady Beatrix. Ułatwiła mi sytuację. Nigdy nie zamierzałem dopuścić, by sprawy zaszły tak daleko, i ogarnęło mnie przerażenie, kiedy sobie uświadomiłem, że wszyscy zaczynają mnie uważać za jej narzeczonego.

– Musi pan być ostrożniejszy – zauważyła Juliana. – Tak czy inaczej chyba powinnam panu współczuć. Teraz będzie pan musiał zacząć poszukiwania żony od początku.

– Na to wygląda. Tym razem spróbuję jednak nie zrobić z siebie durnia. – Martin przerwał na chwilę. – Może zresztą nie będę musiał daleko szukać.

W lodowni zapanowała napięta cisza. Juliana bawiła się fałdami spódnicy i nie patrzyła na Martina, a on irytował się, że siedząc tuż obok niej na stopniu, nie może widzieć wyraźnie jej twarzy. Pochylił się i w tym samym momencie Juliana odwróciła głowę i spojrzała wprost na niego.

– Dlaczego tak mi się pan przygląda? – spytała głosem, w którym nie było śladu wzburzenia.

– Przepraszam. To pewnie dlatego, że częściej widuję panią w jedwabiach niż w codziennych sukniach.

Juliana zmarszczyła brwi.

– Jakie to niezwykłe, że pan to w ogóle zauważył, panie Davencourt. Myślałam, że rzadko zdaje sobie pan sprawę z tego, co dama ma na sobie.

Widzę, co pani miewa na sobie, zapewniam panią. Juliana odchrząknęła i odwróciła wzrok. Martin był przekonany, że obmyśla, jak sprowadzić rozmowę na inny temat.

– No, cóż… chyba nie byłoby stosowne, gdybym poszła po lód ubrana w balową suknię, prawda?

– Chyba nie. Swoją drogą dlaczego nie posłała pani kamerdynera?

– Bo jak tylko wpadłam na ten pomysł, natychmiast wzięłam się do realizacji. Wydawanie poleceń służbie jest takie czasochłonne, nie uważa pan? Zanim zadzwoniłabym po Segsbury'ego, mogłam być z powrotem w domu z wiaderkiem lodu. – Spojrzała na niego ponuro. – I tak by właśnie było, gdyby pan nie stanął mi na drodze.

– Nie sądzę, że wracanie do tego tematu przyniesie nam jakiekolwiek korzyści – westchnął.

Zawtórowała mu.

– Pewnie nie. Długo tu jesteśmy, jak pan myśli?

– Wydaje mi się, że jakieś półtorej godziny. Noc dopiero się zaczęła.

Przez szpary w drzwiach do środka wtargnął podmuch wiatru, od którego zadrżały pajęczyny. Świeca zgasła. Martin usłyszał, jak Juliana gwałtownie zaczerpnęła tchu. Teraz zupełnie inaczej postrzegał sytuację, w której się znaleźli. Przedtem udawało mu się okiełznać myśli wskutek usilnego skupienia na rozmowie i na rozlicznych problemach Brandona, Kitty i Clary. Wyciągnął rękę i poszukał dłoni Juliany. Przywarła do niego.

– Boi się pani ciemności? – Starał się mówić wyjątkowo łagodnie.

– Nie. To niedokładnie tak. – Juliana mówiła jakoś inaczej. Stanowczość, charakterystyczna władczość znikły z jej głosu. – To znaczy nie lubię ciemności, ale bardziej boję się nietoperzy. Nie chcę, by wyglądało, że jestem tchórzem, ale przeraża mnie myśl, że będą fruwać naokoło mojej głowy, a ja nie będę ich widziała.

Martin roześmiał się i uścisnął jej dłoń.

– Dla mnie brzmi to całkiem rozsądnie. Założę się, że nigdy w życiu nie była pani tchórzem, Juliano.

– Nie, myślę, że nie. Ojciec tego nie pochwalał, a ponieważ musiałam liczyć głównie na siebie, był to luksus, na który raczej nie mogłam sobie pozwolić.

Martinowi nigdy dotąd nie przyszło do głowy, że Juliana mogła czuć się samotna. Oczywiście wiedział, że owdowiała na długo przedtem, zanim uciekła z Clive'em Massinghamem, ale sądził – teraz uświadomił sobie, że był o tym przekonany – iż przez cały ten czas nie brakowało jej męskiego towarzystwa. Założył, że przez te lata, które upłynęły od śmierci Massinghama, miała niezliczonych kochanków. Jednak z jej słów wynikałoby, że przez większość tego czasu była zupełnie sama, jeśli nie samotna. Albo ci mężczyźni pojawiali się i znikali jak efemerydy albo… albo cały ten sznur kochanków w ogóle nie istniał. Tylko czy miało to dla niego jakieś znaczenie? Nie był już tego taki pewny. Nie teraz, kiedy Juliana należała do niego. A tak było, niezależnie od tego, co mówiła i jak bardzo broniła się przed przeznaczeniem.

Martin wyczuwał słaby, słodki zapach lilii, który wydawał się promieniować ze skóry i włosów Juliany. Poruszył się gwałtownie. Przy tym ruchu jeszcze bardziej się do niej zbliżył, bo stopień był zbyt wąski na skomplikowane manewry. Zamierzał się odsunąć, a tymczasem osiągnął wręcz odmienny skutek. Tuż przy ramieniu poczuł dotyk jej miękkiej piersi.

– Dobrze się pan czuje, panie Davencourt? – Głos Juliany nie zdradzał niczego poza towarzyską uprzejmością.

– Ja… tak, czuję się bardzo dobrze, dziękuję.

– Boi się pan ciemności?

– Nie. Z pewnością nie.

– Nie musi się pan wstydzić. Każdy ma swoje słabości. Martin wiedział, na jaką słabość cierpi w tej chwili. Siedziała tuż przy nim.

– Może jest panu zimno? – ciągnęła Juliana, z niepokojem w głosie. – Lodownia, jak sama nazwa wskazuje, nie służy do zatrzymywania ciepła.

Martin próbował się skupić. Niestety, rozmowa o jego samopoczuciu nie pomagała mu, bo naprowadzała jego myśli na dość uciążliwe dolegliwości. Nie było mu zimno. Niektóre partie jego ciała były aż za gorące.