– Dzisiejszego wieczoru. – Juliana spojrzała na zegar. – Za godzinę. W letnim domku nad jeziorem. Och, co my zrobimy?
Zapanowało milczenie. Joss i Martin wymienili spojrzenia.
– Idź na to spotkanie – odezwał się Martin – i staraj się je przeciągać. Potrzebujemy więcej czasu, żeby pomyśleć… a przynajmniej nakreślić jakiś plan.
Joss skinął głową.
– Powiedz mu, że jeszcze nie zdążyłaś porozmawiać z Martinem i że zrobisz to dziś wieczorem. Powiedz mu, że jego powrót wprowadził zamęt w twoich uczuciach. Martin i ja będziemy w pobliżu. Jeśli sprawy zaczną wyglądać groźnie, ujawnimy się i…
– Myślę, że gdybyście pokazali twarze, byłoby jeszcze gorzej. – Juliana zadrżała. – Bo jakby się to skończyło? Najlepiej zostawcie całą sprawę mnie. Poradzę sobie z Massinghamem. Nie zmienił się zbytnio.
Na widok spojrzenia, które posłał jej Martin, przebiegł ją zimny dreszcz. Massingham swoim pojawieniem się wbił klin między nią a Martina. Z każdą chwilą oddalali się od siebie coraz bardziej.
Massingham nie przyszedł.
Juliana czekała w letnim domku, aż księżyc wzeszedł nad stawem, a lekki wietrzyk zmarszczył powierzchnię wody. Drżała z zimna i lęku. Po godzinie Martin wyszedł z kryjówki wśród drzew i zabrał ją do domu. Żadne nie odezwało się słowem. Tej nocy Juliana spała sama.
Następnego ranka przy śniadaniu wszyscy sprawiali wrażenie znużonych, zupełnie jakby żadne z nich nie zmrużyło oka. Zmuszając się do wypicia filiżanki herbaty i zjedzenia kawałka grzanki z miodem, Juliana uświadomiła sobie, że nie jest w stanie spędzić kolejnego dnia w niepewności, na zastanawianiu się, dlaczego Massingham nie przyszedł na spotkanie ubiegłego wieczoru, czy rozmyślnie próbował powiększyć ich cierpienie i co wydarzy się teraz. Kiedy kamerdyner wszedł z listem zaadresowanym na jej nazwisko, była niemal pewna, że to od niego, toteż wzięła go z podziękowaniem i ciężkim sercem.
Obejrzała uważnie list. Nie wyglądało to na pismo Massinghama, ale nie miała pewności. Rozcięła nożem pieczęć i spojrzała na podpis.
Martin nie spuszczał wzroku z jej twarzy.
– Czy to od niego?
– Nie – odparła Juliana powoli. – Jest podpisany przez kogoś o imieniu Marianne.
Markiz z brzękiem upuścił nóż i lokaj podskoczył, by go podnieść. Juliana spojrzała na ojca. Twarz miał białą jak papier, a Beatrix wyciągnęła do niego rękę. Juliana zobaczyła, że Amy posłała Jossowi pytające spojrzenie. Zmarszczyła czoło.
– O co chodzi? Czy ja…?
Drzwi się otworzyły i kamerdyner wszedł ponownie.
– Przyszedł pan Creevey, tutejszy konstabl, milordzie. Przeprasza za tak wczesne najście, ale mówi, że ma bardzo pilną sprawę. Mam powiedzieć, żeby zaczekał?
Markiz odrzucił serwetkę.
– Spotkamy się z panem Creeveyem teraz, Edgarze. Wprowadź go do błękitnego salonu.
Wszyscy niezwłocznie przeszli do salonu. Pan Creevey, blady z natury, wyglądał na głęboko wstrząśniętego. Zaniepokoił się jeszcze bardziej, widząc, że musi przekazać nowiny w obecności dam, a kiedy markiz polecił mu przedstawić sprawę, z którą przyszedł, z trudem się opanował.
– Przepraszam, że zakłócam spokój, milordzie, ale pomyślałem, że powinienem pana powiadomić o tym natychmiast. Zdarzyła się szokująca rzecz, milordzie, naprawdę szokująca. Jestem w Ashby Tallant tyle lat, a jeszcze nigdy nie mieliśmy tu morderstwa. – Konstabl sprawiał wrażenie, że traktuje to jako osobistą zniewagę. – W dodatku na kimś obcym.
Juliana rzuciła Martinowi bystre spojrzenie. Odpowiedział jej tym samym i leciutko pokręcił głową. Wobec tego spojrzała na Jossa. Uśmiechnął się do niej blado i niemal niedostrzegalnie wzruszył ramionami.
– Morderstwo – powtórzył markiz powoli. – Zaskakuje nas pan, panie Creevey. Kim jest nieszczęsna ofiara?
– Pewien dżentelmen, który zatrzymał się w gospodzie Pod Piórami, milordzie. – Najwyraźniej przybysz z Londynu.
– Lepsze to niż któryś z mieszkańców – orzekła lady Beatrix swoim patrycjuszowskim tonem. – Tylko obcy mógł zachować się tak prostacko, żeby dać się zamordować niemal na progu naszego domu.
– Szokująco niestosowne – zgodził się markiz. – Spodziewam się, że wszystkim się pan zajął, panie Creevey?
Konstabl przytaknął posępnie.
– Sprawa wydaje się oczywista, milordzie. Ów dżentelmen – zajrzał do notatek – niejaki pan Masham, co wynika z dokumentów, które miał przy sobie, zatrzymał się w gospodzie Pod Piórami. Najwyraźniej był tu przejazdem. Znał go pan, milordzie?
Markiz powoli pokręcił głową.
– Nigdy go nie spotkałem, Creevey.
– Właśnie, milordzie. Byłoby dziwne, gdyby go pan znał, tak myślę. – Pan Creevey pokiwał głową. – Pan Masham nie podróżował sam. Była z nim pewna dama, zdaje się.
Znów pokiwał głową, ubolewając nad amoralnością ludzką w ogóle, a pana Mashama w szczególności.
– Skromna, spokojna dama, tak przynajmniej twierdzi Cavanagh, oberżysta. Starsza, nie żadna rozpustnica z Covent Gar den. Ale nigdy nic nie wiadomo. To te spokojne trzeba mieć na uwadze.
Martin położył rękę na dłoni Juliany, którą mocno ściskała materiał obicia sofy. Na próżno próbowała rozluźnić uścisk. Nie miała pojęcia, ku czemu to wszystko zmierza, ale była całkowicie pewna, że ofiarą jest Clive Massingham. Pozostawało pytanie jak…
– Co się stało, człowieku? – spytał markiz, całkiem opanowany.
– Cóż, sir. – Konstabl zerknął nerwowo w kierunku dam. – Wygląda na to, że były tam jakieś figle – migle, jeśli wie pan, co mam na myśli.
Markiz spojrzał na niego z góry.
– Nie bardzo. Musi pan wyrażać się jaśniej, panie Creevey. Pan Creevey zarumienił się.
– Miłosne gierki, milordzie. Między damą a dżentelmenem.
– Aha.
– Wygląda jednak na to, że się nie udało. – Konstabl nerwowo przerzucał kartki w notatniku. – Ofiara, to znaczy pan Masham, została znaleziona całkiem naga, milordzie, zakneblowana i przywiązana do czterech rogów łóżka. Na kominku stał wazon z piórami, a…
– Dość szczegółów, tak myślę, Creevey. – Głos markiza był oschły. – Czy ustalono przyczynę śmierci?
– Uduszenie, milordzie. Knebel. – Pan Creevey spojrzał z zakłopotaniem. – Był bardzo mocno zaciśnięty, milordzie. A temu biednemu dżentelmenowi o mało oczy nie wyszły z orbit z wysiłku, kiedy próbował się uwolnić i zaczerpnąć powietrza. Ale więzy były mocne, widzi pan i…
– Tak, dziękuję ci, Creevey. – Markiz bez skrupułów wszedł mu w słowo. – Sądzę, że mamy pełny obraz. Oczywista sprawa, tak pan powiedział. A co z jego towarzyszką? Mam na myśli tę damę.
Creevey westchnął.
– Wyjechała, milordzie. Z zimną krwią, jak gdyby nigdy nic. Ostatniej nocy zabrała powóz i konie tego dżentelmena i powie działa, że pan Masham nie życzy sobie, by mu przeszkadzano, bo musi popracować nad jakimiś papierami. Poinformowała, że wynajmie konia i pojedzie za nią do Londynu, toteż Cavanagh pozwolił jej odjechać. – Creevey wzruszył ramionami. – Dziś rano poszedł do pokoju, aby spytać, czy ma przynieść śniadanie, i zobaczył to!
Joss przemówił spokojnie:
– Myśli pan, że jest jakaś szansa odnalezienia tej kobiety, Creevey?
– Najmniejszej, milordzie. Cavanagh nawet nie znał jej nazwiska i myślał, że ma brązowe włosy. Ktoś inny twierdzi, że to blondynka. Do tego stopnia nie rzucała się w oczy, że nikt nie potrafi jej opisać. Tak jak powiedziałem, zawsze te spokojne…
– Cóż, dziękujemy ci, Creevey. – Joss podchwycił wzrok ojca i wstał, by odprowadzić konstabla do drzwi. – Jestem pewien, że da nam pan znać, jeśli pojawi się coś nowego w tej „sprawie.
– Naturalnie, milordzie. – Creevey grzecznie przyjął odprawę. Skłonił się niezręcznie. – Proszę szanowne panie o wybaczenie.