– Jakie zabawy w takim razie preferujesz, lady Juliano?
– Jestem za poważna na zabawy – odparła wyniośle. – Mam już czternaście lat. Za kilka lat pojadę do Londynu i znajdę sobie męża.
– Proszę o wybaczenie – powiedział z błyskiem w oku. – Tak czy inaczej chyba nudno się nie bawić. Jak w takim razie spędzasz czas?
– Och, tańczę, gram na pianinie, haftuję i… – nagle zamilkła. To co wymieniła, zabrzmiało dość błaho nawet w jej własnych uszach. – Widzisz, jestem sama jedna – dodała cicho – więc muszę zajmować się sama sobą.
– Na przykład wymykać się na wagary nad rzekę, gdy świeci słońce?
Juliana uśmiechnęła się.
– Czasami.
Spędziła nad rzeką całe popołudnie. Siedziała w trawie, a Martin usiłował dopasować do siebie kawałki drewna i zbudować most zwodzony, przy czym często odwoływał się do książki i klął pod nosem. Kiedy słońce schowało się za drzewami, pożegnała się, ale Martin ledwie oderwał głowę od swoich obliczeń. W drodze do domu uśmiechała się, wyobrażając go sobie, jak siedzi w wierzbowym namiocie do zapadnięcia zmroku i zapomina o kolacji.
Ku jej zaskoczeniu był tam następnego popołudnia i następnego. Pogoda dopisywała, toteż przez dwa tygodnie spotykali się niemal codziennie. Martin pracował nad makietami dziwnych wojskowych konstrukcji albo przynosił ze sobą książkę – coś z filozofii, poezji czy prozy. Juliana plotła, co jej ślina na język przyniosła, a on odpowiadał monosylabami, ledwie unosząc głowę znad książki. Czasami beształa go, że jej nie słucha, ale na ogół byli zadowoleni ze swego towarzystwa. Juliana trajkotała, a Martin w milczeniu zgłębiał tajniki nauki, co obojgu zdawało się odpowiadać.
Pewnego popołudnia pod koniec sierpnia, kiedy w powietrzu czuło się już zapach jesieni, Juliana rzuciła się na trawę i zaczęła marudzić, że wyprawa do Londynu w celu złapania męża jest z jej strony głupotą, bo nikt nie będzie chciał się z nią ożenić. Była brzydka, brakowało jej ogłady, a wszystkie sukienki były na nią za krótkie. Nieważne, że do stolicy mogła pojechać nie wcześniej niż za dwa lata. Wówczas sprawy będą wyglądały jeszcze gorzej niż teraz.
Martin, który dla zabicia czasu szkicował parę kaczek zalecających się do siebie w płytkim rozlewisku, zgodził się z całą powagą, że jeśli będzie jeszcze rosła, jej sukienki za dwa łatą będą o wiele krótsze niż teraz. Juliana rzuciła w niego książką. Złapał ją zręcznie, odłożył na bok i ponownie wziął ołówek.
– Martin… – zaczęła Juliana.
– Tak?
– Uważasz, że jestem ładna?
– Tak. – Nie podniósł głowy. Jasny kosmyk opadł mu na czoło. Brwi, ciemne i wyraźnie zaznaczone, teraz były ściągnięte w wyrazie skupienia.
– Ale przecież mam piegi.
– Masz. One też są ładne.
– Papa twierdzi, że nigdy nie znajdę męża, bo jestem chłopczycą. – Juliana skubała źdźbła trawy. – Mówi, że jestem tak samo nieokiełznana jak mama i że źle skończę. Nie pamiętam mamy – dodała z pewnym smutkiem – ale jestem pewna, że nie może być aż tak zła, jak się o niej mówi.
Martin przestał rysować.
– Ojciec nie powinien mówić ci takich rzeczy – rzekł szorstko. – Czy to on powiedział ci, że jesteś brzydka i brak ci ogłady?
– Pewnie ma rację – orzekła Juliana.
Martin pozwolił sobie na jakąś niezbyt grzeczną uwagę, której Juliana na szczęście nie zrozumiała. Zapadłą cisza. Patrzyli na siebie przez długą chwilę, po czym Martin odezwał się:
– Jeśli w wieku trzydziestu lat będziesz jeszcze potrzebowała męża, chętnie się z tobą ożenię. – Głos miał ochrypły, a oczy patrzyły nieśmiało.
Juliana utkwiła w nim wzrok, po czym wybuchnęła śmiechem.
– Ty? Och, Martin!
Odwrócił się do niej plecami i wziął do ręki książkę. Juliana obserwowała, jak rumieniec wypełza mu na szyję i zaognia twarz aż po korzonki włosów. Nie spojrzał na nią więcej, skupiając się na lekturze.
– Trzydzieści lat to poważny wiek – zauważyła Juliana, uspokoiwszy się. – Zapewne wówczas od wielu lat będę mężatką.
– To bardzo prawdopodobne – zgodził się Martin, nie patrząc na nią.
Zapadła trochę niezręczna cisza. Juliana bawiła się rąbkiem sukienki i zerkała na Martina spod rzęs. Sprawiał wrażenie pogrążonego w lekturze, choć mogłaby przysiąc, że czytał tę samą stronę wciąż od nowa.
– To była bardzo szlachetna propozycja – odezwała się, kładąc nieśmiało dłoń na jego dłoni. Czuła pod palcami ciepłą, gładką skórę. Wciąż na nią nie patrzył, ale też jej nie odtrącił.
– Jeśli w wieku trzydziestu lat będę wolna, z radością przyjmę twoje oświadczyny – dodała cicho. – Dziękuję ci, Martinie.
W końcu uniósł głowę. Oczy mu się śmiały, a palce mocno zacisnął wokół jej palców. Kiedy na niego spojrzała, poczuła w sercu ciepło.
– Będzie mi bardzo miło, Juliano – powiedział. Siedzieli, trzymając się za ręce, aż w końcu Julianie zaczęło się robić zimno od wiatru wiejącego od wody i oświadczyła, że musi iść do domu. Nazajutrz padało, następnego dnia też. A potem nie zastała już Martina pod wierzbami. Od służby dowiedziała się, że chrześniak sir Henry'ego Leesa pojechał do domu. Minęło szesnaście lat, nim Juliana Tallant i Martin Davencourt spotkali się ponownie, a wówczas Juliana prostą drogą zmierzała ku przeznaczeniu, które przepowiedział jej ojciec.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
1818
Pani Emma Wren była powszechnie znana z urządzania wyjątkowo szalonych, ekscentrycznych przyjęć, toteż o zaproszenia zabiegały nawet kobiety lekkich obyczajów i młodzi rozpustnicy, których ekscesy spotykały się z głośnym potępieniem ze strony co stateczniejszych person z towarzystwa.
Pewnej gorącej czerwcowej nocy pani Wren wydawała bardzo szczególną kolację dla dobranego grona przyjaciół, chcąc w ten sposób uczcić zbliżający się ślub jednego ze stałych gości, osławionego kobieciarza, lorda Andrew Brookesa. Ułożenie menu na tę okazję wywołało zajadły spór między panią Wren a jej kucharzem, który omal nie zrezygnował z posady, kiedy zapoznano go z oczekiwaniami co do deseru. Ostatecznie udało się osiągnąć kompromis; specjalnie na ten wieczór wynajęto francuskiego kuchmistrza, a kucharz wycofał się do swego kąta, mamrocząc pod nosem że Careme, kucharz księcia regenta będzie tu bez wątpienia najlepszy, jako o wiele bardziej przyzwyczajony do takich bezeceństw niż on.
Godzina była późna i powietrze w jadalni było gęste od dymu świec i oparów wina, kiedy wniesiono deser. Goście, w znakomitej większości panowie, siedzieli rozparci wygodnie w fotelach, najedzeni, opici, poddając się karesom dam z półświatka, które pani Wren bez oporu zaliczała do grona swych znajomych. Jedna z prostytutek siedziała na kolanach przyszłego pana młodego, wkładała mu do ust winogrona leżące na srebrnej misie pośrodku stołu i prowokująco szeptała mu coś do ucha. Już zdążył wsunąć rękę za jej stanik i pieścił ją od niechcenia, a twarz czerwieniała mu coraz bardziej pod wpływem alkoholu i żądzy. Kiedy otwarto podwójne drzwi i do jadalni wkroczyli lokaje, pani Wren zaklaskała w dłonie, prosząc o ciszę.
– Panie i panowie… – prowokacyjnie zawiesiła głos – przyjmijcie, proszę, wasz deser, szczególny twór dla upamiętnienia tej smutnej okazji.
W sali rozległy się szepty i śmiechy.
– Jestem – pewna, że Andrew nas nie opuści – ciągnęła słodko pani Wren, zerkając znacząco na Brookesa, który jedną ręką ściskał wypełniony po brzegi kieliszek brandy, a drugą prostytutkę. – Żeby rozdzielić mężczyznę z jego przyjaciółmi trzeba czegoś więcej niż małżeństwa. Andrew, oto nasz prezent dla ciebie.
Rozległy się brawa. Pani Wren odsunęła się i dała znak lokajom trzymającym wielką tacę, żeby umieścili ją pośrodku stołu. Co uczyniwszy, wycofali się, a kamerdyner w liberii uniósł srebrną pokrywę.
Zapadła cisza. Goście byli zszokowani. Kilku rozpustników wyprostowało się w fotelach i zastygli tak, z ustami otwartymi ze zdumienia. Brookes znieruchomiał i nawet nie zauważył, że młoda kobieta zsunęła się z jego kolan.
Na srebrnej tacy pośrodku stołu spoczywała lady Juliana Myfleet w pełnej krasie, naga i prowokująca. Kasztanowe włosy, podpięte do góry, podtrzymywał olśniewający brylantowy diadem. Prawe udo zdobiła podwiązka wysadzana klejnotami, a szyję cienki srebrny łańcuszek. W pępku spoczywało winogrono, zakrętasy śmietanki były rozmieszczone strategicznie na jej ciele, a kiście winogron, truskawki i plastry melona artystycznie przesłaniały jej nagość. Całe jej ciało przyprószono cukrem pudrem, toteż lśniła w bladym świetle świec. Z nieznacznym kocim uśmieszkiem wyciągnęła srebrną łyżeczkę w kierunku Brookesa.
– Poczęstuj się pierwszy, mój drogi.
Brookes skwapliwie skorzystał z zaproszenia, zagarniając owoce i śmietankę z takim zapałem, że ręka mu zadrżała i omal nie upuścił wszystkiego na podłogę. Za nim napierali pozostali panowie, przy akompaniamencie gwizdów i wiwatów.
Sir Jasper Colling, jeden z najwytrwalszych adoratorów lady Juliany, przepchał się do przodu.
– Chcę zanurzyć mą łyżkę w tym deserze – powiedział. Brookes odepchnął go na bok.
– Musisz poczekać na swoją kolej, stary. To moje przyjęcie i mój deser. Niech mnie, jeśli za chwilę nie będę go wylizywał.