Julianę ogarnęło obrzydzenie. Naiwne uwielbienie Simona Armitage'a miało w sobie coś niewypowiedzianie słodkiego i wyjątkowym oszustwem byłoby przyjęcie tego uwielbienia i spożytkowanie go dla własnej przyjemności. Nie była aż tak rozwiązła bez względu na to, co o niej mówiono. Nie zamierzała dać się złapać na pochlebstwa Emmy, chciała się jednak czegoś dowiedzieć. Dołożyła starań, żeby jej głos brzmiał zdawkowo.
– Ten dżentelmen, Emmo, ten, który wygląda jak rozpustnik, lecz zachowuje się jak pastor… Co to za jeden?
– Och, rozumiem! Wolisz kogoś nowego! Nic tak nie intryguje jak nieznajomy, nieprawdaż, moja droga? – Zmarszczyła brwi. – Przed paroma godzinami powiedziałabym, że nie mogłabyś wybrać lepiej, lecz teraz nie jestem już tego taka pewna. – Rzuciła się na łóżko. – To Martin Davencourt. Jeden z tych Davencourtów z Somersetshire, wiesz. Nie ma wprawdzie tytułu, ale jest bogaty jak krezus i spokrewniony z połową ziemian w tym kraju. Wrócił do Londynu w ubiegłym roku, zaraz po śmierci ojca.
– Davencourt – powtórzyła Juliana. Nazwisko wydało jej się znajome, ale pamięć ją zawiodła.
Emma ciągnęła nadąsanym tonem.
– Tak, Martin Davencourt. Mówiono mi, że jest zabawny. Rzeczywiście powinno tak być, skoro przez kilka lat krążył po stolicach całej Europy. – Juliana w lustrze spostrzegła, że przyjaciółka się skrzywiła. – Zaprosiłam go, bo myślałam, że okaże się dobrym kompanem, tymczasem on robi wrażenie wyjątkowego nudziarza, bez odrobiny polotu. Może to dlatego, że chce dostać się do parlamentu i obnosi się ze swoją powagą. Niewykluczone, że zmęczyła go opieka nad siedmiorgiem męczących przyrodnich braci i sióstr. Cokolwiek to jest, on nie zdradza najmniejszej ochoty do zabawy.
– Martin Davencourt. – Juliana zmarszczyła czoło. – Nazwisko wydaje mi się znajome, ale nie sądzę, byśmy się kiedykolwiek spotkali. Na pewno bym go zapamiętała.
– Jako dyplomata przez dłuższy czas przebywał poza krajem. Jednakże, nawet jeśli go nie znasz, zawsze możesz udać, że jest inaczej. Zejdź na dół i namów go do odnowienia starej znajomości.
Juliana przez chwilę się wahała, ale koniec końców pokręciła głową. Wstała i wzięła pelerynę, która leżała na łóżku.
– Nie sądzę, Emmo. Pan Davencourt jest nieczuły na moje wdzięki. A ja, niestety, muszę odmówić twemu zaproszeniu na dalszy ciąg przyjęcia. Boli mnie głowa i chyba pójdę dziś wcześniej spać.
Emma zerwała się, najwyraźniej dotknięta.
– Ależ, Juliano, panowie czekają. Wszyscy liczą, że zaraz zejdziesz! Obiecałam im.
– Co takiego? – Juliana popatrzyła na nią z niedowierzaniem. W głosie Emmy Wren wyczuwało się nutkę paniki. Nagle doznała olśnienia. Uświadomiła sobie, co się stało. Obiecano ją jako część rozrywki – nie tylko jako hurysę na tacy. Miała znaleźć się wśród gości podczas orgii, wraz z prostytutkami z Haymarket, które Emma wynajęła na tę okazję. Ta myśl doprowadziła ją do wściekłości.
– Nie zamierzam schodzić na dół i bawić się w prostytutkę dla przyjemności Simona Armitage'a, Jaspera Collinga czy kogokolwiek innego – oznajmiła tak spokojnie, jak zdołała. – Jestem zmęczona i zamierzam udać się do domu.
– Nie rozumiem, dlaczego zaostrzenie apetytów moich gości przez ukazanie się nago na tacy jest do przyjęcia, a spędzanie z nimi czasu…
– Przecież nie chodzi ci tylko o mój czas. – Juliana poczuła, że na twarz występują jej rumieńce. Wiedziała, że w twierdzeniu niegdysiejszej przyjaciółki tkwi ziarno prawdy. Rozmyślnie postanowiła szokować i prowokować, a teraz chciała się wycofać, nie ponosząc konsekwencji.
– Zgodziłam się na spłatanie figla Brookesowi, bo było to zabawne, ot, żart dla rozbawienia i zaszokowania twoich gości! Nic ponadto nie wchodzi w grę!
Emma prychnęła z oburzeniem.
– Prostytutki przynajmniej są uczciwe! Juliana poczerwieniała.
– Wykonują swoją pracę. Nie mam ochoty na męskie towarzystwo.
– Rzadko jest inaczej. Myślisz, że tego nie zauważyłam? Flirtujesz, popisujesz się i drażnisz, lecz nigdy nie dajesz tego, co obiecujesz. Mam wrażenie, moja droga, że twoja reputacja rozwiązłej wdowy to czysta fikcja!
Juliana roześmiała się. Kiedy Emma była podchmielona, najlepiej było ją ignorować. Gdyby odpowiedziała w podobnym tonie, ich znajomość dobiegłaby końca, a Juliana potrzebowała tej przyjaźni.
– Odnoszę wrażenie, że jesteś trochę rozbita, Emmo. Chyba powinnaś wracać do gości. Zobaczymy się jutro na ślubie.
– Zobaczymy się w piekle! – zaskrzeczała Emma, chwytając oprawną w srebro szczotkę do włosów z toaletki, celując nią w plecy oddalającej się Juliany i nie trafiając. – Jesteś tylko mdłą panienką, która nie ma wystarczająco dużo hartu na gry, za które się bierze. Uciekaj, mała dziewczynko! Nigdy ci nie wybaczę, że zepsułaś moje przyjęcie!
– Wybaczysz mi wystarczająco szybko, kiedy będzie ci potrzeba pieniędzy na wista – mruknęła Juliana pod nosem.
Zbiegła po kręconych schodach. Za sobą słyszała, jak kolejne przedmioty uderzają z hukiem o ścianę. Najwyraźniej Emma demolowała sypialnię. Od zawsze wiedziała, że Emma łatwo wpada w złość, niejednokrotnie była świadkiem jej zachowania wobec pechowych służących i sprzedawców, ale sama nigdy dotąd nie była celem tych ataków. Przed oczami stanął jej ojciec. „Uważasz tę kobietę za swoją przyjaciółkę, Juliano? Tę źle wychowaną przekupkę, która nie ma ani gustu, ani stylu? Wielkie nieba, jak mogło do tego dojść?”
Julianę przeszły ciarki. Nie było tajemnicą, że markiz Tallant odnosił się z zimną dezaprobatą do swojej jedynej córki. Nie było też tajemnicą, że miał wątpliwości, czy Juliana jest jego dzieckiem, i ubolewał nad tym, że poszła w ślady matki. Podczas gdy siedział pełen potępienia w Ashby Tallant, Juliana szalała w mieście, grając o wysokie stawki i przestając z miernotami. Przed dwoma laty, po ślubie brata, Jossa, odziedziczyła miano rodzinnej czarnej owcy i usilnie starała się na nie zasłużyć.
Hol wejściowy tonął w mroku, który rozpraszał jeden wysoki świecznik przy drzwiach frontowych. Z jadalni dobiegały męskie śmiechy, dźwięki fortepianu i okrzyki zachęty. Zapewne jedna z prostytutek – a może któraś z dam zaproszonych przez Emmę – wykonywała taniec siedmiu zasłon.
Zobaczyła lokaja stojącego na warcie przy jednym z filarów i skinieniem przywołała go do siebie. Ciekawe, czy był wśród tych, którzy wcześniej wnosili ją do jadalni. W każdym razie unikał jej wzroku, jakby nie doszedł do siebie po wpatrywaniu się w inne szczegóły jej budowy.
– Sprowadź mój powóz, jeśli łaska – poleciła władczym tonem. Nie zaszkodzi pokazać, kto tu rządzi.
– Naturalnie, proszę pani. – Mężczyzna wybiegi jak oparzony, a Juliana ruszyła ku drzwiom. Jej stangret doskonale wiedział, że nie znosi czekać. Za parę minut opuści ten dom, a wieczór, który okazał się fiaskiem, dobiegnie końca. Cała przyjemność z figla, który spłatała Brookesowi, wyparowała podczas napadu złości Emmy. Juliana westchnęła. Powinna była wiedzieć, że rozwiązłość przyjaciółki znacznie wykracza poza zwykłe żarty, przewidzieć, że na wieczór zaplanowane są jeszcze inne atrakcje.
Dotarła do głównego wejścia i rozglądała się właśnie w poszukiwaniu kamerdynera, który otworzyłby jej drzwi, kiedy z cienia ktoś się wyłonił.
– Ucieka pani, lady Juliano? Nie zamierza pani skończyć tego, co pani zaczęła?
Aż do tej chwili Juliana nikogo nie zauważyła, toteż nagłe pojawienie się tego mężczyzny wytrąciło ją z równowagi. Był ubrany jak do wyjścia i właśnie wkładał rękawiczki. Wykrzywił wargi w nikłym uśmiechu. Rozpoznała Martina Davencourta i straciła pewność siebie, co było jak na nią dość niezwykłe. Obserwował ją uważnie, a w jego spojrzeniu było coś takiego, że poczuła się bezbronna.
– Wracam do domu – oznajmiła chłodnym tonem. – Zdaje się, że tutejsze rozrywki panu również nie odpowiadają, panie Davencourt.
– W samej rzeczy. – W głosie Martina Davencourta dawało się słyszeć ton wisielczego humoru. – Jestem kuzynem Eustach Havard, lady Juliano – damy, która jutro wychodzi za mąż za lorda Andrew. Nie zdawałem sobie sprawy, że to ma być jego… – zawiesił głos, po czym zakończył ironicznie – kawalerski wieczór, zdaje się, że tak należałoby to określić.
Miana uśmiechnęła się. Chłodna dezaprobata to coś, z czym radziła sobie z łatwością. Spotykała się z nią wystarczająco często.
– Jak widzę, nie pochwala pan naszych małych rozrywek, panie Davencourt. Być może na drugi raz powinien udać się pan do Almacka albo na bal debiutantek. Podobno nawet podają tam lemoniadę. Zapewne to odpowiadałoby panu bardziej, skoro dzisiejszy wieczór okazał się dla pana zbyt… wartki.
– Być może skorzystam z pani rady – odparł Martin Davencourt. Nie spuszczając z niej zamyślonego wzroku, skinął w stronę zamkniętych drzwi jadalni. – Swoją drogą, dziwi mnie, że pani już wychodzi, lady Juliano. Przyjęcie dopiero się zaczyna, a po pani wcześniejszym występie można byłoby sądzić, że wniesie pani znaczący wkład w resztę wieczoru.
Juliana wybuchnęła śmiechem. Nawet jeśli Martin Davencourt miał osobliwie nudne upodobania, nie można mu było odmówić ciętego dowcipu. Słowna potyczka z takim mężczyzną sprawiała jej przyjemność.