Выбрать главу

– Tak, niestety, o nim mieliśmy okazję usłyszeć.

Unni przestała uczestniczyć w rozmowie, jej myśli krążyły wokół najbliższej przyszłości.

Będzie z Jordim, ale za to musi znowu przejść przez ten senny koszmar, przez budzące grozę wizje, jakie wywołuje skórzana mapa, jeszcze raz…

No ale sprawa jest tego warta.

Wciąż stała, pogrążona w myślach, gdy reszta towarzystwa ruszyła już do samochodów. Jordi zauważył, że Unni się spóźnia, i wrócił do niej.

– Co się dzieje, Unni?

Otrząsała się powoli i patrzyła na niego. W jego cudownie cieple, ciemne oczy, na rysy twarzy, które tak bardzo kochała, na silne, a mimo to takie wrażliwe wargi i impulsywnie, najzupełniej nieoczekiwanie również dla samej siebie, zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała w usta. Pospiesznie, można powiedzieć przelotnie, ale kiedy próbował ją zatrzymać, wyrwała mu się i pobiegła za innymi.

Czuła na wargach piekący lód, ale z oczu płynęły łzy niepohamowanej radości.

Kiedy już wsiadali do samochodu, napotkała spojrzenie Jordiego. Wyrażało ono bezgraniczny smutek i tęsknotę.

Jednocześnie

Jedenaście czarnych postaci zebrało się na rozpalonym meseta., płaskowyżu La Manchy.

„Gdzie oni są, gdzie oni są? Ukrywają się!”

„Nasi beznadziejni niewolnicy stracili ich z oczu”.

„Oni wyjechali z Granady”.

„Odnaleźli jedynego, który wie”.

„On nic nie wie. Jest głupi jak stary osioł”.

Mnisi posługiwali się w rozmowie ostrymi, gniewnymi sformułowaniami. Byli potwornie zdenerwowani.

„Przemieszczają się tymi okropnymi, poruszającymi się bez koni powozami, a my nie możemy za nimi nadążyć. Niech śmierć pochłonie ich i te ich przeklęte powozy!”

„Żebyśmy ich tylko znaleźli… to zaraz wprowadzimy w życie nasz plan”.

Zadowolone z siebie, złe uśmiechy błąkały się po ich zimnych twarzach. Czarne, głęboko zapadnięte oczy płonęły.

„Nasz plan, nasz plan! Nasza najlepsza broń. Ich nieunikniona śmierć!”

„Kiedy tylko ich znajdziemy” – zaskrzeczał jeden, zadowolony.

Najbardziej wrażliwy z całej jedenastki zmienił wyraz twarzy. Stał czujny, przebiegły. Reszta patrzyła nań uważnie.

„Nie wiem, co się dzieje – mruknął tamten. – Zdaje mi się jednak, że oni się rozdzielają na grupy. Tak, wyraźnie czuję, że rozchodzą się w różne strony”.

Inny mnich prychnął.

„Jakby nie dość tego, że przerwali więź między Hiszpanią a rym przeklętym, lodowatym krajem na północy, to jeszcze teraz jeden jedzie tu, drugi tam. Co to będzie, bracia?”

Ten wrażliwy na sygnały z zewnątrz nasłuchiwał. Rozkoszował się tym, że inni patrzą na niego z taką uwagą. Triumfował. Reszta nie bardzo miała po temu powody.

W końcu powiedział:

„Najbardziej niebezpieczny jest w jednej grupie. Pozostałymi nie ma się co przejmować”.

„No to zapomnijmy o nich! A ci niebezpieczni? Dokąd się wybierają?”

Ten, który wiedział, zwlekał z odpowiedzią, delektował się nią.

„Na północ”.

„Na północ? – zawyli wszyscy, a wiatr poniósł ich jęk ponad płaskowyżem. – Niebezpieczeństwo! Niebezpieczeństwo!”

„Na północ? Szybko, szybko! Nasz plan! Jedyne, co może ich powstrzymać!”

Grupa rozproszyła się, by pomknąć na północ. Unieśli się z ziemi i gnali przed siebie w swoich czarnych habitach, rozpostartych na wietrze niczym groźne, złowieszcze skrzydła.

CZĘŚĆ CZWARTA. KOSZMAR WE ŚNIE I NA JAWIE

20

W końcu również Unni miała wygodne miejsce w samochodzie. Umościła się w swoim narożniku na tylnym siedzeniu.

Brakowało jej, oczywiście, Antonia i Vesli! Bardzo.

Drugą część tylnego siedzenia zajmował Pedro. Jordi prowadził, a Elio siedział obok niego, pełen mieszanych uczuć. Miło było tak sobie jechać w wygodnym, wielkim, pięknym samochodzie i wyrwać się nareszcie z ponurej skalnej groty, w której próbował żyć w ostatnich miesiącach. Przerażała go jednak myśl o sprawie, dla której wyruszyli w tę podróż. Muszą mianowicie odszukać posiadłość rodzinną przodków, wiedząc, że Leon i Alonzo oraz wielu członków obu band depcze im po piętach. Było mu też żal, że musiał się ponownie rozstać z rodziną, choć odczuwał ulgę na myśl, że jego bliscy będą bezpieczni we Włoszech. Martwił się tylko, jak przeżyją długą podróż.

Co do tej ostatniej troski, Pedro mógł go pocieszyć, że żadna z podróżujących osób nie interesuje specjalnie Leona i spółki. Może w jakiejś mierze Antonio, ale on jedzie przecież do Norwegii. Vesla w ogóle ich nie obchodzi, mówił Pedro, twoja rodzina też nie. Flavia spotka się z nimi na lotnisku i wszystko zorganizuje. To my jesteśmy najbardziej zagrożeni, mój kuzynie i przyjacielu.

Elio mimo woli się obejrzał. Ale nie wyglądało na to, żeby ich ktoś ścigał.

Unni odezwała się cicho:

– Pedro, czy mogę zapytać, ile ty masz lat?

– Pytać zawsze możesz – uśmiechnął się. – Ale dobrze, odpowiem. Skończyłem sześćdziesiąt.

O mój Boże, ja sądziłam, że co najmniej siedemdziesiąt pięć, pomyślała wstrząśnięta.

To sprawiło, że jeszcze bardziej pragnęła coś dla niego zrobić. Nie miała jednak okazji, wciąż tak wiele się działo.

Jechali długo. Bardzo długo. Zrobiło się ciemno. Nagle, jak to bywa na Południu. Unni zauważyła, że Pedro raz po raz zażywa lekarstwa, i głęboko mu współczuła. Mijali kilometr za kilometrem, krajobraz się zmieniał. Zatrzymywali się tylko kilka razy, i to na krótko. Nie mieli czasu do stracenia.

Ale Unni nie była zmęczona. Zachowywała przytomność umysłu, czekając w napięciu, co ich niebawem spotka.

Nocowali w dużym domu Pedra na przedmieściu Madrytu.

To chyba naprawdę ktoś bardzo ważny, myślała Unni, wkraczając do wykładanego marmurem hallu, w którym służący przyjmował polecenia od swego pana. Jordi już kiedyś w tym domu był, mężowi Mercedes siedziba imponowała tak samo jak Unni.

Ona dostała sypialnię na piętrze, miała stąd widok na miasto.

Po lekkiej kolacji Unni zdobyła się na odwagę i zapytała, czy mogłaby porozmawiać z Jordim sam na sam w bardzo ważnej sprawie. Pedro udzielił jej, oczywiście, pozwolenia i zaprosił Elia na koniak i cygaro do gabinetu, urządzonego obijanymi skórą meblami i w ogóle z wielkim przepychem.

– Przyjdźcie potem do nas – zawołał Pedro za dwojgiem młodych, którzy za jego radą schodzili w dół, nad rzekę, płynącą na krańcach jego ogrodu. Tam mogli spokojnie porozmawiać, przez nikogo nie niepokojeni.

Unni uważała, że miejsce jest znakomite. Z domu nie mogli być widziani, a na drugim brzegu rzeki rozciągał się park. Wielkie tuje dochodziły aż do wody.

Naprawdę nikt nie mógłby ich tu zobaczyć.

Niskie, dyskretnie rozmieszczone latarnie oświetlały ogród. Rzeka płynęła bezszelestnie, od strony wody nie dochodził żaden dźwięk.

– Co się stało, kochanie? – spytał Jordi z łagodnym uśmiechem. Ten jego ciepły, głęboki głos sprawił, jak zawsze, że pod Unni ugięły się kolana.

Wciągnęła powietrze i wyrzuciła z siebie:

– Ja muszę porozmawiać z rycerzami.

– No właśnie, mówiłaś już o tym. Ale wiesz, że tylko ja mogę nawiązać z nimi kontakt.

– Toteż dlatego teraz z tobą rozmawiam, głuptasie – rzekła trochę żartobliwie, ale też z odrobiną zniecierpliwienia. – Rycerze dali ci pięć lat. W jakimś sensie uratowali cię od śmierci, prawda? Przywrócili cię do życia.

– Masz rację, tak jest.

– Czy nie mógłbyś się do nich zwrócić, żeby przywrócili zdrowie Pedrowi? – poprosiła gorączkowo. – Bóg wie, że i my, i rycerze go potrzebują.