Выбрать главу

– Nie, no powiedz nam – nalegał Jordi, który zobaczył rysunek w tylnym lusterku.

– E, to chyba głupie, tak sobie po prostu wyobraziłam, że powinnam to zrobić.

– Tych swoich „wyobrażeń” to się chyba powinnaś wystrzegać. Ale też podążać za nimi – stwierdził Jordi z wielką powagą.

– Tak właśnie zrobiłam. I zniszczyłam sobie ołówek do oczu przy okazji. Od tej chwili będziecie mnie oglądać w naturze.

– Bardzo mnie to cieszy – skwitował Jordi.

Droga była coraz gorsza. Przedzierali się, podskakując, jakieś pół godziny przez coraz większe pustkowia i nagłe musieli się zatrzymać. Znajdowało się przed nimi tyle dziur, że żaden samochód by tędy nie przejechał.

Tymczasem dzień także dobiegł końca.

– To nie może być właściwa droga – stwierdził Pedro. – Prawdopodobnie dojazd do posiadłości prowadził z skądinąd, nie z Ujué.

– Może powinniśmy zawrócić? – zaproponował Elio. – Wszyscy się z nim zgodzili. – Jeśli tylko przedostaniemy się przez ten łańcuch wzgórz przed nami, będziemy na miejscu.

Elio jeszcze nie doszedł do siebie po przeżyciach, jakich doświadczył podczas forsowania rzeki poprzez most tak zrujnowany, że uginał się i trzeszczał pod samochodem. Myśl o tym, że może będą musieli tę trasę pokonać raz jeszcze w odwrotną stronę, absolutnie go nie pociągała. Ale noc nadchodziła, a owe nieznane bezdroża, które mieli przed sobą, też nie budziły w nim entuzjazmu.

– Musi być jakaś przełęcz – zastanawiała się Unni głośno.

– I jest! – zawołał Pedro. – Patrzcie tam! Droga wiedzie w górę ku przełęczy. Idziemy! Weźcie tylko to co najniezbędniejsze, to wcale nie jest daleko.

Z przykrością opuszczali samochód. Ostatni przyczółek bezpieczeństwa, myślał Elio.

– Zrobiło cię całkiem ciemno – mamrotał pod nosem.

– Nie, no nie przesadzaj! – zawołał Pedro optymistycznie. Czuł się znowu młodo i od lat nie uczestniczył w takiej podniecającej przygodzie. – Nie zauważyłeś, że jest pełnia i księżyc będzie nam oświetlał drogę? Na razie jest jeszcze blady, ale później wieczorem światło będzie silniejsze.

Pełen cokolwiek wymuszonej odwagi Pedro objął przewodnictwo. Wszyscy wiedzieli, że bardzo mu się spieszy na spotkanie z lekarzem w Madrycie, który mógłby potwierdzić poprawę jego zdrowia.

Unni domyślała się, że Pedro od dawna pozostaje w kontakcie z rycerzami. W przeciwnym razie nie miałby do nich takiego zaufania. Ale aż tak pełnego związku z nimi jak Jordi na pewno nie miał. Jordi jest wyjątkowy.

Powlekli się drogą pod górę. Góry w Nawarrze nie były takie potężne jak w sąsiedniej Aragonii, położonej przecież bardzo niedaleko. Pewnie mogliby nawet zobaczyć jej krańce, gdyby w Ujué wspięli się na szczyt zamkowych ruin, choć nie wiadomo. Aż tak dobrze geografii Hiszpanii Unni nie znała. A nie wszystko można wyczytać z mapy.

Zmierzch zapadał tutaj wolniej niż w Andaluzji. Wciąż bardzo wyraźnie widzieli wszystkie detale.

Dotarli do niewysokiego wzniesienia.

– Widzę posiadłość! – zawołał Elio przejęty. On był pierwszy. – Majaczy mi między wzgórzami.

Reszta towarzystwa dobiegła do niego i przez dłuższy czas stali wszyscy w milczeniu.

– Tak, to z pewnością jest posiadłość – stwierdził Pedro sucho. – Ale od bardzo dawna nikt tam nie mieszka.

– Santiago miał dwanaście lat, kiedy stąd wyjechał – przypomniała mu Unni. – To musiało być jakieś sto dwadzieścia pięć lat temu. A może oni byli ostatnimi mieszkańcami?

Natura odebrała sobie równinę i pokryła ją gęstą roślinnością. Dawne pola porastały teraz liściaste zagajniki, w których to tu, to tam strzelało w górę jakieś drzewo iglaste. Z miejsca, w którym stali przybysze, dwór widoczny był słabo. Majaczył im w oddali jakiś wielki, na pół zawalony dach i w różnych miejscach żółtobrunatne fragmenty murów.

Jordi powiedział głośno to, co wszyscy myśleli:

– To dla nas wielkie szczęście. Będziemy mogli w spokoju szukać „skarbu” Santiago.

– Znakomicie! – potwierdził Pedro. – No, to co? Idziemy? Zostało nam jeszcze tylko jedno wzniesienie.

– Tam stoi samochód – pokazywał Leon. – To chyba ich.

Wysiedli wszyscy z obu wozów, żeby się przyjrzeć.

– Poznaję tę kurtkę – oświadczyła Emma, która zaglądała na tylne siedzenie. – To Unni. Ta głupia mała gąska, co ona robi w Hiszpanii?

– Daleko nie zajechali – głośno myślał Alonzo. – My zresztą też nie.

– Ale jesteśmy już chyba u celu. Chodźcie, dogonimy ich – postanowił Leon.

Ruszyli rzędem coraz węższą dróżką. Alonzo i Emma na końcu. Ona, za plecami Leona, położyła rękę na najszlachetniejszym punkcie ciała Alonza. Na szczęście zdołał stłumić jęk zaskoczenia.

Znajdowali się w nierównym, skalistym terenie, droga była dziurawa, między sterczącymi co kawałek wielkimi kamieniami, które Unni i jej towarzysze musieli pokonywać, czaiły się podstępne rozpadliny. Zresztą trudno w ogóle mówić o drodze, coś, co niegdyś nią mogło być, pochłonęła roślinność i pokryły staczające się z góry kamienie.

– Patrz pod nogi, Unni! – zawołał Jordi, podając jej pomocną, choć lodowato zimną dłoń.

Zmrok zapadał, ale księżyc nabierał intensywności i świecił coraz silniejszym blaskiem. Elio zaczynał się denerwować, po części z przejęcia, ale też i ze strachu przed cieniami, które ukrywały tak wiele.

I jego lęk był uzasadniony, choć głośno o tym nie mówił.

Znajdowali się nad małą szemrzącą rzeczką. Musieli się przez nią przedostać, żeby iść dalej.

– No, trzeba przyznać, że zeszliśmy jakby trochę na manowce – stwierdził Pedro, skacząc jako ostatni po kamieniach.

– Nie, no skąd – odparł Elio z udanym optymizmem. – Zostało nam już niewiele, jesteśmy dokładnie nad posiadłością.

Ogarniało go rozczarowanie. Marzył przecież o przejęciu wielkiego dworu, dziedzictwa przodków. Miał nadzieję, że nikt tam teraz nie mieszka i nikt nie będzie sobie rościł pretensji.

Tak, dotychczas wszystko układało się po jego myśli, ale co dalej w tej sytuacji? Co miałby począć z taką ruiną? W dodatku położoną daleko na dzikich pustkowiach?

Przez cały czas tej pieszej wędrówki Unni wsłuchiwała się w wiatr, szumiący w koronach drzew. Po wietrznym dniu nastała równie wietrzna noc. Unni przyjmowała to niechętnie, jej wyobraźnia wyławiała nieustannie żałosne, monotonne zawodzenie w tonacji moll. Miała wrażenie, że słyszy w tym głosy, rozpaczliwe prośby o pomoc, złowieszcze ostrzeżenia, by nie szła dalej. „Vend om, vend om!”

I teraz, kiedy stali nad toczącą się między kamieniami wodą, zapragnęła, żeby to był potężny wodospad, który mógłby zagłuszyć szemrzące, skarżące się głosy.

Chociaż może i w huku mas wody też bym je słyszała, pomyślała sceptycznie.

Trzymała się możliwie jak najbliżej Jordiego.

Nagle rozległ się krzyk. Przejmujący ptasi wrzask, jakby z rozwartych dziobów setki drapieżników. Idylla pogrążonego w mroku lasu została zburzona, krzyk przenikał do szpiku kości.

Jordi chwycił Unni za ramię i przyciągnął do siebie. Oboje widzieli mnichów, stojących na tym samym brzegu rzeki co i oni, tylko na drugim jego krańcu – między wodą a skałami rozciągało się parę metrów porośniętej trawą gleby.

To mnisi wydali z siebie ten potworny, przejmujący krzyk zwycięstwa. Unni było na przemian to zimno, to gorąco, trzęsła się cała z wszechogarniającego strachu. Nigdy by nie pomyślała, że mnisi mogą się zdobyć na jakiś głos. I w dodatku taki!

Jordi przyciskał ją coraz mocniej. Tym razem nawet nie zwróciła uwagi na płynący od niego chłód. Jak sparaliżowana wpatrywała się w skały.