Выбрать главу

– Co to było? – spytał Pedro, który nie mógł widzieć mnichów.

– Czy to jakiś drapieżny ptak? – wtórował mu Elio.

– To mnisi – rzekł Jordi krótko. – Zaraz coś się stanie, nie wiemy tylko, co.

26

Leon i jego kompani stanęli jak wryci.

– Co to, do cholery, było? – spytał których z mężczyzn.

– Z tymi ptakami nie chciałbym się spotkać – dodał drugi.

– Nie – zaprzeczył Leon z paskudnym uśmieszkiem na wargach. – To nie żadne ptaki. Coś mi się zdaje, że nasi ubrani na czarno przyjaciele szykują się do akcji.

– Mnisi? – wymamrotał Alonzo, który nie czuł się za dobrze na tych zalanych upiornym blaskiem księżyca pustkowiach.

– Tak, mówiłem przecież, że oni coś kombinują.

– A ty wiesz, o co to chodzi? – zaciekawiła się Emma, i oczy jej rozbłysły w oczekiwaniu na sensację.

– Tak dokładnie to nie – odparł Leon niepewnie, nie wiedział bowiem nic. – Ale sami słyszeliście, mnisi są niedaleko, tuż przed nami. Moim zdaniem ruszyli do ataku na naszych wrogów.

– Oni mogą coś takiego zrobić? – zdziwiła się Emma, co bardzo zdenerwowało Leona, który nie miał ochoty na ujawnianie swojej niewiedzy.

– Osobiście nie! – syknął ze złością. – Ale już oni wiedzą, co robią, możesz mi wierzyć!

– Jezu! – wrzasnął któryś z ludzi. – Czujecie? Ziemia się trzęsie!

– Nie gadaj głupstw! – warknął na niego Leon i w tym samym momencie on też poczuł to samo. Ziemia, na której stali, drżała równomiernie i rytmicznie. I nie było to w żadnym razie przyjemne uczucie, o nie!

Jordi niezdecydowany stał na łące. Pedro i Elio znajdowali się bliżej skał, Unni jednak wolała zostać przy nim.

Uniósł rękę, by ją osłaniać, trzymać z daleka od tego, co się będzie działo.

W pewnej chwili kątem oka dostrzegł, że coś się zbliża, i odepchnął Unni w bezpieczne miejsce.

Brzegiem rzeki gnał ku nim bezgłośnie rycerz na koniu. Młody don Ramiro de Navarra, zdążyła dostrzec Unni, po raz pierwszy widzieli go bez czarnej opończy. Był w pełnej zbroi, połyskującej teraz w blasku księżyca.

Przeleciał koło nich w szalonym galopie i rzucił coś Jordiemu, po czym natychmiast zniknął.

Pedro i Elio wcisnęli się głęboko między bloki skalne. Unni zobaczyła, że Jordi chowa jakiś przedmiot pod kurtką. Stał odwrócony plecami do mnichów.

Miecz? Błysnęło coś metalicznie, zanim zdołał to ukryć. Ale nie był to zwyczajny błysk stalowego miecza. Ten otaczała migotliwa, niebieska aura, jakby pochodził nie z tego świata.

Co skłoniło Unni, by postąpiła tak, jak postąpiła, nie wiadomo. Była niczym dziecko, które waży się na niemożliwe – tylko dla samego niebezpieczeństwa, w przypływie szaleńczej odwagi.

I ze względu na Jordiego. Chciała mu pomóc. Z całą siłą woli i miłością, która dawała jej moc.

Kiedy Jordi ją odepchnął, upadła tak, że miała teraz mnichów ponad sobą. Widziała ich nieco z boku, ale odległość, jaka ją od nich dzieliła, była niewielka. Trzeba się było tylko wspiąć na kilka łatwo dostępnych skał.

Mnisi całą swoją uwagę skupiali na Jordim, jakby podejrzewali, że ma plany, których oni nie są w stanie przeniknąć ani sobie wyobrazić.

Z miejsca, w którym się znajdowała, Unni nie mogła zobaczyć Pedra i Elia. Oni zresztą byli teraz wyłącznie statystami. Nic nie rozumiejącymi, przerażonymi świadkami.

Jordi też jej nie widział. Stał do niej tyłem i wsłuchiwał się w coś innego.

Mnisi wydali z siebie ten triumfalny krzyk drapieżnych ptaków i umilkli. Oni też nasłuchiwali.

Poprzez cichy szum wody zaczął do nich docierać odgłos zbliżających się, ciężkich kroków. Nienaturalnie ciężkich. Na razie były jeszcze daleko, ale ziemia uginała się pod każdym stąpnięciem.

Unni wiedziała, że to właściwy moment. Jeszcze chwilka i będzie za późno.

Wyjęła z kieszeni pocztówkę, na której w samochodzie rysowała, i zaczęła się skradać. Wiedziała, że musi być bardzo blisko, niebezpiecznie blisko, w przeciwnym razie to nie zadziała.

I nagle krzyknęła. Zwyczajnie, po norwesku:

– Patrzcie tu!

Kartkę wyciągała w kierunku mnichów.

Oni odwrócili się błyskawicznie, obrzydliwi, odpychający. Kiedy tak patrzyła na ich twarze tuż przed sobą, robiło jej się niedobrze.

Trzech znajdowało się wystarczająco blisko. Gapili się na rysunek, najbardziej przez nich znienawidzony symbol, otwierali usta jak do krzyku, ale za późno.

Unni była śmiertelnie przerażona. Nareszcie dotarło do niej, co zrobiła. Teraz z pewnością pozostali mnisi rzucą się na nią i pociągną za sobą do świata ciemności i grozy.

Ale mnisi zniknęli. Zatrwożeni bliskością symbolu uciekli z powrotem do swojej, przenikniętej złem sfery. Zostali tylko ci trzej na ziemi, którzy wili się jak w straszliwych męczarniach, aż w końcu zaczęli pękać i rozpływać się w powietrzu.

Jordi odwrócił się, słysząc, że Unni woła: „Patrzcie tu!” Krzyknął wstrząśnięty:

– Unni, co ty robisz? Wracaj natychmiast!

Unni, potykając się, zbiegła na dół. Musiała jednak minąć kilka wielkich kamieni i wtedy straciła Jordiego z oczu. Natrafiła na Pedra i Elia, wczołgała się na chwilę do ich kryjówki.

– Unni, co się tam dzieje? – wyszeptał Pedro. – Co to tak dudni, że się ziemia trzęsie?

– Nie wiem – odparła również szeptem. – Ale ja wyeliminowałam trzech mnichów!

Uniosła w górę swoją kartkę. Pedro ujął jej rękę i mocno ścisnął.

Unni wymknęła się spod kamienia. Ostrożnie. Chciała dotrzeć do Jordiego.

Ale Jordiego nie było na dawnym miejscu.

Wyszła na zalaną księżycowym światłem, otwartą przestrzeń.

– Jordi?

Głos jej lekko drżał. Bo teraz te dudniące kroki kierowały się prosto na nią.

I po chwili ukazała się budząca grozę istota. Unni schowała się za kamieniem, postać szła wciąż prosto na nią.

Była to nienaturalnie wielka, świecąca jakimś mdłym blaskiem męska postać. Coś najbardziej odpychającego, co się Unni zdarzyło widzieć. Istota owa już za życia musiała wyglądać obrzydliwie, ale teraz każdy wstrętny szczegół został spotęgowany złem, którym potwór emanował.

Ciężki, brutalny, przedhistoryczny, takie i podobne określenia przelatywały Unni przez głowę. Ale nie, strzępy gałganów, jakie potwór miał na sobie, należały do późnego średniowiecza. Włosy i broda były jednym wielkim kołtunem, w którym aż się roiło od wszy i wszelkiego robactwa. Dwoje nienawistnych, podstępnych ślepi połyskiwało spod potarganej grzywy. Wielki czerwony nos, szerokie usta, w których brakowało wielu zębów, dopełniało obrazu tej, było nie było, twarzy. U pasa potwór nosił mnóstwo dziwacznych przedmiotów magicznego charakteru.

I nagłe Unni uświadomiła sobie, kto to jest. Toż to tajna broń mnichów!

WAMBA.

Czarownik ścigający pięciu nieszczęsnych rycerzy, przeganiający ich w nieustającym piekielnym tańcu potępionych.

Teraz jednak czarownik na Unni nie patrzył, nie szukał jej. Przebiegłe oczka wpatrywały się w coś poza nią. Roześmiał się, ordynarnie, odpychająco.

Unni odwróciła głowę.

Tam, na szczycie wzgórza, stał Jordi – jedyny, który mógł wyjść mu naprzeciw, jak równy przeciw równemu.

Wamba był upiorem z innego świata. Nikt spośród żywych nie jest w stanie go pokonać. Jordi trzymał w rękach miecz rycerzy, również przychodzących z innego świata. Wamba jednak miał swoją sztukę magiczną!

A co przeciwstawiał jej sam Jordi?

Z najgłębszą rozpaczą Unni musiała raz jeszcze uznać, że Jordi należy bardziej do świata umarłych niż żywych.