Выбрать главу

No a po tym jak cztery lata temu zawarł pakt z rycerzami, znalazł się jak najdosłowniej poza kręgiem ludzkiego ciepła i wspólnoty.

Wiedział, że właściwie powinno to już tak pozostać. Rycerze jednak zdawali się nie mieć nic przeciwko temu, że Jordi przyłączył się do brata i jego przyjaciół. Zdawali sobie przecież sprawę, że czas ucieka teraz strasznie prędko, więc wszystkie środki muszą być dozwolone. Akceptowali grupę jako całość w walce z czasem i mnichami oraz współczesnymi przestępcami, sabotującymi wszystko, do czego rycerze dążyli.

Unni leżała spokojnie, zdawało się, że śpi głęboko. Tylko jedna powieka jej drgnęła, ale tak szybko, że ledwie zdążył to zarejestrować.

Myśli Jordiego powędrowały do czasów minionych, pojawiły się wspomnienia. Wrócił do okresu, kiedy osieroceni przez rodziców bracia mieszkali u dziadków ze strony matki, w Hadeland. Miał dwanaście lat, gdy posunięty już w latach dziadek, Adam Eng, zabrał go w podróż. Mieli odwiedzić islandzkiego przyjaciela dziadka, obaj panowie przez wiele lat pracowali razem. Wraz z pieniędzmi na podróż przyszło zaproszenie dla chłopców. Antonio jednak zachorował, złożyła go ciężka grypa, pojechał więc tylko Jordi.

Ojciec Jordiego dawno temu opowiedział synowi o przekleństwie, które sprawia, że pierworodni w ich rodzinie umierają, zanim skończą dwadzieścia pięć lat. Nie powinien był tego robić, bo od tej chwili Jordi właściwie nie myślał o niczym innym, zwłaszcza po śmierci ojca. Uważał teraz, że wyjazd na Islandię jest całkiem zbyteczny. Co on ma do roboty na tej zimnej Północy? To po prostu strata czasu. Uważał, że jego miejsce jest w Hiszpanii. Tam powinien pojechać i starać się jakoś przerwać ciążące na rodzinie przekleństwo, planował to właściwie od zawsze.

Unni poruszyła się lekko, jedna stopa wysunęła się spod kołdry. Jordi usiadł na brzegu łóżka i ostrożnie ułożył stopę na miejscu; taka była maleńka i tak ufnie spoczywała w jego dłoni, że nie miał ochoty jej puścić. Ale stopa Unni drgnęła pod dotykiem jego lodowatych palców, więc ją troskliwie otulił kołdrą i wrócił do swojego fotela.

Nie mógł wyczytać z twarzy dziewczyny, czy jej się coś śni, bo kołdra przesłaniała jej policzki. Jordi nie wiedział, czy może ją poprawić, bał się, że obudzi Unni. Postanowił trochę poczekać.

Powrócił do przerwanych wspomnień.

Spotkanie z Islandią było dla dwunastolatka szokiem. Znajdowało się tam niewiarygodnie dużo rzeczy do oglądania, wystarczyło wyjechać z lotniska. Przyjaciel dziadka zabierał ich jeepem na wycieczki po wyspie, na zachód i na południe, także na północ, wszędzie, z wyjątkiem najdalszych terytoriów na wschodzie. Był rok 1986 i potoki turystów jeszcze nie zaczęły zalewać kraju, więc drogi w głębi wyspy pozostawały takie jak od wieków. Trzeba było się przeprawiać przez rwące rzeki, a bywało, że i przez wielkie zaspy śniegu, jeep zakopywał się po osie w podłożu, to znowu trzeba było się chronić przed piaskowymi burzami. W tamtych czasach na Islandii znajdował się tylko jeden niewielki las brzozowy w północnej części wyspy i rzadkie zagajniki, raczej krzewów niż drzew, to tu, to tam. Naturalny most kamienny pod wodospadem Ófäru jeszcze się nie zawalił, Jordi mógł oglądać nie tknięte Landmannalaugar i Námaskard a także wziął gorącą kąpiel pod gołym niebem. Można było schodzić na sam brzeg bardzo niebezpiecznych, wiecznie bulgoczących źródeł, podobnych do wielkich kotłów, spacerować brzegiem dymiących bagien, a bezczelni, niczym niezrażeni turyści pod każdym kamieniem byli jeszcze zjawiskiem całkowicie nieznanym.

Mimo wszystko dziadek chciał odwiedzić miejsce prawie niedostępne. Pociągał go Laki, ów przerażający wulkan, który spowodował wybuch z największą w historii świata liczbą ofiar śmiertelnych. Dziadek Adam był zafascynowany katastrofą, która przytrafiła się pod koniec osiemnastego wieku, kiedy to Laki i ponad sto innych kraterów wybuchło, tworząc dwudziestopięciokilometrowej długości rozpadlinę wulkaniczną, tak zwane Lakagigar. Popiół, który wtedy spadł na ziemię, zatruł glebę i trawę tak, że na trzech czwartych powierzchni wyspy wyginęły zwierzęta i zmarło dwadzieścia procent ludzi. Ci, którzy nie zginęli w ciągu trwającej dwa lata serii wybuchów z kolejnych kraterów, zmarli potem z głodu właśnie w wyniku owego zatrucia gleby. Obecność chmur popiołu stwierdzano wówczas nad Sztokholmem i nawet daleko na Syberii, nad górami Ałtaj pojawiały się zawierające popiół chmury.

Była to wciąż kompletnie wymarła okolica, której nikt nie odwiedzał. Parę lat wcześniej miody pasterz owiec odłączył się gdzieś pod Lakagigar od swoich towarzyszy i przepadł, nigdy go nie odnaleziono. I to właśnie tam, do Lakagigar, chciał się wybrać dziadek Jordiego. Dlaczego? E, tak tylko, zwyczajnie, chciałby zobaczyć, odpowiadał pytany.

Cóż, dosyć to dziwny powód, myślał sobie Jordi. Czyżby dziadek nagle zapragnął niezwykłości? Zwłaszcza że droga tam była trudna, miejscami w ogóle nieprzejezdna. „Jeep sobie poradzi”, przechwalał się islandzki gospodarz.

Jordi miał wątpliwości, ale w końcu ustąpił. Też chciał tam pojechać, tyle że z innych powodów. On, skazany na śmierć, pragnął przeżyć spotkanie z absolutną pustką. Samotność w jej najwyższej postaci. Chciał dotknąć udręczonego świata wokół wulkanu, poczuć się jego częścią. Ale wiedział, oczywiście, że nie odczuje tej samotności, miało mu przecież towarzyszyć dwóch mężczyzn.

Mimo to pojechał.

Szlak wiodący w górę z trudem zasługiwał na miano drogi. Minęło wiele godzin, chwilami bywało bardzo ciężko, jeep, jęcząc i prychając, przedzierał się między blokami lawy, w końcu jednak dotarli na miejsce.

Pogoda nie była najlepsza. Mgły snuły się nad księżycowym krajobrazem, kiedy wysiedli z jeepa tuż nad poszarpanymi brzegami głównego krateru Laki. Nie były jednak zbyt gęste, w pobliżu majaczyły sąsiednie kratery, wyraźnie widzieli zbocza uformowane z zastygłej wulkanicznej lawy, porośnięte szarym islandzkim mchem, który w blasku słońca zmienia barwę na zieloną. Teraz jednak wszystko wokół było szare i czarne, czy może raczej brunatnoszare, krajobraz wymarły, przygnębiający i beznadziejny.

Jordi odłączył się od obu panów, starał się odejść tak daleko, by ich nie widzieć i nie słyszeć ich głosów. Wtedy przystanął. Lekki wiatr rozpraszał chmury i odsłaniał bezkresne pola lawowe. Chłopiec wiedział, że nie myśli tak samo jak inni ludzie, którzy się tutaj znajdą. Większość pewnie narzeka na naturę, złorzeczy wulkanowi i lawie za to, co uczyniły ludziom, zwierzętom i całej pięknej naturze wschodniej Islandii. Jordi natomiast odczuwał raczej to, co tutejsza ziemia. Miał w sobie współczucie dla niej. Dla tych stu wulkanów, które spowodowały takie zniszczenia. Dla lawy, która musiała wypływać z wnętrza ziemi, kiedy dwie płyty kontynentalne dosłownie odskoczyły od siebie w owym gigantycznych, niszczącym wstrząsie, jakiemu uległo dno Atlantyku w latach 1783 – 1784. Żywił współczucie dla nieodwołalnie zniszczonej ziemi. I płakał w głębi duszy, łkał nad utraconymi pastwiskami, nad pustką i nad swoją straszliwą samotnością.

Podobną samotność odczuwał po śmierci rodziców, kiedy to uświadomił sobie, że teraz na niego spada cała odpowiedzialność za młodszego brata, Antonia. Ta sama bezbrzeżna samotność osaczyła go, kiedy pięciu rycerzy pozbawiło go egzystencji ludzi żywych. Odczuwał ją także teraz, siedząc przy posłaniu Unni, jedynej miłości swego życia. Wiedział bowiem, że ta miłość nie ma przyszłości ani żadnej nadziei, toteż uczucie opuszczenia było dużo większe niż zwykle.