Przypominał sobie, jak stał na zwietrzałych pozostałościach krateru Laki, a straszliwa samotność czaiła się zewsząd niczym potężne fale rozpalonej lawy, gotowa go pochłonąć tak, by czarna ciemność zamknęła się nad nim na wieki.
Podobnie czuł się i w tej chwili. Nigdy przedtem nie znajdował się aż tak bardzo poza ludzką wspólnotą, Unni przebywała setki mil od niego.
Jordi drgnął, wrócił do rzeczywistości. Dotychczas Unni leżała spokojnie. Teraz odrzuciła kołdrę, zasłaniającą jej policzek. Nadal spała, ale wyraz jej twarzy zmienił się bardzo.
4
Było bardzo cicho.
Najpierw niezauważalnie, niczym szum w uszach, ledwo słyszalny, narastała żałosna skarga.
Skarga wiatru.
Ale przecież tutaj nie ma wiatru.
Unni na tyle jeszcze zachowała przytomność, by wiedzieć, gdzie się znajduje. Chciała wyciągnąć rękę i dotknąć Jordiego, czuła bowiem, że jest to strasznie głupi eksperyment, który otworzy przed nią całą grozę świata, ale nie mogła się ruszyć. Wiedziała tylko, że Jordi jest w pobliżu, w pokoju bowiem panował chłód.
Senne wizje powoli wypierały rozdygotane obrazy i myśli, wypełniające jej umysł w chwili zasypiania. Pojawiła się mgła, a w niej, gdzieś daleko, ktoś szedł ku Unni.
Odtwarzam spotkanie z rycerzami na Selji, pomyślała Unni w rozpaczliwej próbie stłumienia narastającego strachu. To nie jest niebezpieczne, w ogóle nie jest niebezpieczne!
Ale owe zapewnienia nic a nic jej nie pomogły.
Pogrążała się w coraz głębszym śnie, lecz dla niej wszystko, co się w nim działo, było coraz bardziej rzeczywiste. Przerażająco rzeczywiste. Bała się tak, że chciała uciekać, ale nie mogła się ruszyć z miejsca.
Sylwetki we mgle nabierały kształtów. Podchodziły bliżej. Unni próbowała niepewnie prosić kogoś – nie wiedziała kogo, bo zapomniała o istnieniu hotelowego pokoju w Granadzie – by pomógł jej się stąd wydostać, ale najsłabszy nawet dźwięk nie wydobywał się z jej gardła, wargi się nie poruszały.
Te postaci we mgle to nie byli rycerze, to nie szlachetni sprzymierzeńcy. Szło ku niej dwóch wychudłych mnichów o białych, wrogich twarzach, ubranych w długie, czarne, wąskie habity. Wysłańcy śmierci, pomyślała Unni. Nie uda mi się uniknąć najgorszego!
Zaczęła biec. Biegła i biegła, wciąż jednak stała w tym samym miejscu. Stopy pracowały, z całych sił starała się iść przed siebie, ale nic się nie działo. (To wtedy tak kopała, że stopa wysunęła jej się spod kołdry.)
Lekkie, lecz zdecydowane kroki skradały się za jej plecami. Panicznie walczyła, by wydać z siebie wołanie o pomoc, ale wszystko na nic.
Mnisi ją dogonili…
Ale nie zatrzymali się! Przeszli obok, jakby jej tam nie było.
Na moment, gdy omal się nie obudziła, bo tak nagle opuścił ją strach, zdała sobie sprawę, że to się zaczyna zgadzać. Cała sprawa nie wzięła się od mnichów. Narysowana na kawałku skóry mapa pochodzi przecież od rycerzy. To, co widziała, jest odbiciem czegoś, co się naprawdę stało dawno, dawno temu. Kiedy to do niej dotarło, kiedy uświadomiła sobie, że ona sama pozostaje poza tymi wydarzeniami, odzyskała zdolność ruchu i mogła pójść za mnichami.
Wolałaby jednak niczego nie widzieć. Nie wiedziała, co się ma wydarzyć, ale najchętniej nie brałaby w tym udziału. Mimo to jednak jej stopy same, wbrew jej woli, posuwały się w ślad za dwiema czarnymi, złowieszczymi, podobnymi do ptaków postaciami. Weźcie ten kawałek skóry! Zabierzcie ode mnie skórę, wirowała jej w głowie jedna myśl. Na zbawienie mojej duszy błagam, zabierzcie to!
Jaką skórę? Tak mi zimno w stopy! (To ręce Jordiego.)
Po krótkiej chwili półprzytomności wróciła do świata marzeń sennych.
Unni podążała za mnichami, znaleźli się przed wielką bramą, przeszli przez solidne drewniane drzwi, wyposażone w wielki skobel. Drzwi zostały za nią zatrzaśnięte z taką siłą, że echo odbiło się od kamiennych ścian. Ja tego nie chcę, czy nikt nie może mnie stąd zabrać? Moja wola przestała mi być posłuszna. Albo może to ja nie jestem posłuszna własnej woli? Taka oszołomiona. Taka przestraszona…
Znalazła się na dziedzińcu jakiejś twierdzy. A może to klasztor? Unni nie potrafiła rozstrzygnąć wątpliwości. Cierpki dym unosił się znad ogniska, rozpalonego na zabrudzonym bruku. Ludzie ubrani jak w średniowieczu kręcili się po dziedzińcu, wychodzili z domów lub znikali w bramach. Przy jednym z nich wrzeszczało jakieś dziecko, walczące z psem o kość. Pies był najwyraźniej łagodny, zwyciężył, ale dziecko i tak wyjęło mu kość z pyska i zadowolone zaczęło ją ogryzać. Kilka starszych kobiet rajcowało na progu.
Miejsce sprawiało wrażenie spokojnego mimo rozlegających się raz po raz hałasów.
Unni była kompletnie nieprzygotowana na naglą zmianę wizji.
Musiał się dokonać krótki przeskok w czasie, okazało się bowiem nieoczekiwanie, że jest przymocowana do kamiennej ściany. Nie zauważyła kajdan ani sznura, nie zauważyła, by zrobili to mnisi lub inni ludzie, ale stała bez ruchu, wciśnięta w mur, głowę też miała unieruchomioną w jednej pozycji, i ku swemu przerażeniu stwierdziła, że nie może poruszać oczyma, nie może ich też zamknąć. Musiała patrzeć wprost przed siebie, musiała się przyglądać rusztowaniu wznoszonemu na dziedzińcu. Matka wybiegła, żeby zabrać krzyczące i wyrywające się dziecko. Pies odzyskał kość.
Chyba zbliżał się wieczór, przedmioty w blasku ognia rzucały długie cienie. Wokół rusztowania czy też podium roiło się od mnichów. Unni przeliczyła ich automatycznie. Trzynastu.
Skądś dotarły do jej uszu rozdzierające krzyki. Miała niejasne wrażenie, że już kiedyś te krzyki słyszała, nie mogła sobie jednak przypomnieć gdzie. I mimo wszystko powinna wiedzieć, że mnichów jest akurat trzynastu?
Krzyki szarpały jej współczujące serce: „Pomóż. nam! Pomóż, bo inaczej umrzemy!”
Ale ja nie mogę, myślała. Nie mogę się nawet ruszyć. O Boże, spraw, żebym nie musiała na to patrzeć, to jest coś złego, coś bardzo złego, choć nie wiem, co ma się tu stać. Nie chcę tu zostać!
Kolejna szybka zmiana scenerii. To samo miejsce, ale chyba jednak nieco później, pomyślała wdzięczna, że nie musiała patrzeć na tamto.
Ale jej radość była przedwczesna, to się miało dopiero teraz wydarzyć.
Na dziedziniec wkroczyli żołnierze. W wysokich hełmach i bufiastych spodniach, w obcisłych pończochach i z halabardami, przypominali hiszpańskich konkwistadorów. Piętnasty wiek, pomyślała Unni.
Żołnierze współpracowali z mnichami. I… kolejna szybka zmiana scenerii: dwoje młodych ludzi prowadzono w stronę szafotu, tak, bo to dziwne rusztowanie to był szafot. Młodziutka dziewczyna krzyczała rozdzierająco.
Unni kątem oka zauważyła drugą grupę mnichów, z jakiegoś innego zgromadzenia, którzy próbowali zapobiec tragedii, ale zostali brutalnie odepchnięci przez uzbrojonych żołnierzy. Tutaj liczyło się wyłącznie słowo sędziego inkwizycji.
Unni próbowała nie widzieć – tego wszystkiego, ale nie mogła.
Dym z ogniska wionął jej w twarz i oślepił ją. Nie czuła jego woni, w ogóle nie czuła żadnych zapachów, choć przecież powinny się tu unosić różne, bardzo silne, zarówno od strony ziemi, jak i od ludzi. Widocznie zachowała tylko zmysł słuchu i wzroku.
Zostań przy mnie, drogi dymie, zostań! Ukryj to wszystko przed moimi udręczonymi oczyma!
Ale dym ulatywał dalej, odsłaniając przerażające sceny. Krótkie, pospieszne cięcia, jak w amatorskim filmie video, pomyślała Unni ze swoim współczesnym doświadczeniem.
Dwoje nastolatków, niebywale urodziwych i bardzo pięknie ubranych, zdołało się wyrwać swoim oprawcom i próbowało uciekać. Biegnijcie, biegnijcie, prosiła w duchu Unni zrozpaczona. Ale przecież we wcześniejszej wizji widziała już tę młodą panienkę i dobrze wiedziała, jak się to skończy. Nie, prosiła żałośnie. Niech się czas zatrzyma tak, żeby to się nigdy nie wydarzyło!