Выбрать главу

Magdalena Tulli

Skaza

Wstępna wersja tej książki powstała podczas pobytu autorki w Villa Mont-Noir, Centre Départemental Residence d’Ecrivains Européens – Conseil Génér…ord.

Zacznie się od strojów. To krawiec dostarczy je wszystkie hurtem. Na oko dobierze fasony, paroma szczęknięciami nożyc powoła do życia przewidywalny repertuar gestów. Oto w kręgu światła ścinki tkanin, strzępy nici, a dookoła ciemno. Zamęt wyłoni z siebie fałd tkaniny, spięty szpilką zawiązek zaszewki. Zaszewka stworzy całą resztę. Jeśli jest odpowiednio głęboka, to powoła do istnienia wydatny brzuch błyskający złotą dewizką, ciężki oddech, łysinę zroszoną kropelkami potu. Jedno pociąga za sobą drugie. Aparycja narzuca właściwości: łakomstwo, pychę i niemiłą rzeczowość, która gasi odruchy serca niczym strumień zimnej wody prosto z wiadra. Na każdy garnitur z kamizelką muszą przypadać przynajmniej dwa lniane fartuchy kuchenne, ten dla pani, tamten dla służącej. A sukienka, jeśli na przykład z tafty w pierwszorzędnym gatunku, to tylko jedna. Druga popsułaby wszystko. Intryga spaliłaby na panewce, zakończona przedwczesnym skandalem.

Co do służącej, na jej kieckę wystarczy kawałek kwiecistego perkalu. Pół tuzina haftowanych makatek głoszących mieszczańskie prawdy, banalne a wątpliwe, jak również niemowlęca wyprawka złożona z pieluch i kaftaników to rzeczy zbyt błahe, żeby krawiec zawracał sobie nimi głowę, przy tym pewne jest, że i tak się pojawią w stosownej chwili, same z siebie, zawdzięczając swoje istnienie domowemu pudełku z przyborami do szycia. A z nimi nadciągną przeróżne nadzieje, oczekiwania i kalkulacje, i z czasem, z natury rzeczy, zaczną nabierać ołowianego ciężaru rozczarowań. Co do mundurków szkolnych, krawiecka fachowość okaże się niezbędna. Ale rzecz, nawet jeśli rozciągnięta w czasie, i tak się dotoczy w końcu do krawędzi, za którą nie będzie już nic oprócz odmętów klęski, podmuchów fiaska. Jedyna szansa na szczęśliwe zakończenia tkwi w skracaniu opowieści. W urywaniu wątków w samą porę, zanim zszargają się, poplączą i zasupłają. A przede wszystkim w unikaniu puent jak ognia, który raz zaprószony, wypali wszelką nadzieję.

Na krawcu też mogłoby się zakończyć, gdyby ten w porywie współczucia chciał oszczędzić światu gorączki pragnień i rozczarowań. Musiałby tylko odmówić współpracy, wyrzec się zaliczki. Rzuciłby robotę i pobiegł przed siebie, wołając co sił w płucach, że to wszystko, co widać, nie istnieje. A reszta? Jeśli istnieje, jest niewidoczna. Świat, być może, i tak wierzyłby tylko oczom i uszom, wierzyłby w splot tkanin, w ich szelest, w połysk guzika. Nocą rozbrzmiewa cichy terkot maszyny do szycia, z początkiem dnia wszystko będzie gotowe. Nożyce krawieckie beznamiętnie tną sukno i podszewkową satynę. Igła je przekłuwa raz po raz, wlokąc za sobą nitkę, bez której ścieg byłby nieważny. W witrynie, obok nieskazitelnego notariusza z futrzanym kołnierzem, wisi skończony student korporant, zgrabna marynarka, w klapę wpięty niepokojący emblemat. Korpulentna panna służąca w drobne kwiatuszki, odprasowana na niedzielę, kilku lotników prosto spod igły, w przekonującym kolorze stalowym, policjant z granatowego sukna mundurowego, pan młody czarny jak smoła, biała jak śnieg panna młoda za szyfonową mgłą. Ani źli, ani dobrzy, zbyt długo, jak na swe skąpe zasoby cierpliwości, utrzymywani w zawieszeniu, ponad miejscem akcji, która ma się dopiero zawiązać, żyją tylko marzeniami. Rozpięci na drewnianych ramiączkach, bez gruntu pod stopami, a nawet bez stóp, póki nie przyjdzie im zrobić pierwszego kroku. Czekają na swój czas. Nie wiedzą, że ich los wypełnił się wcześniej, jeszcze na arkuszach wykrojów.

Tutaj materiał został na przykład z lekka naciągnięty, tam nieznacznie przymarszczony, nadmiar wpuszczono w szwy i zaprasowano w miarę gładko, żeby wszystko to razem z faktami dało się dopasować do gotowych od zawsze konkluzji na temat tej albo tamtej postaci. Oglądając pierwszy z brzegu strój, trudno nie zauważyć z przykrością, że pod podszewką nic nie jest tym, na co z wierzchu wygląda. Różne drobne defekty kroju mimochodem zdradzą, że racje zostały przycięte stronniczo. Można by zauważyć, że istotne rozstrzygnięcia są podporządkowane uprzedzeniu, kaprysowi, zachciance. Ale nieuwaga jest dogodniejsza. Kto może, z rozmysłem obstaje przy pierwszym wrażeniu, niczego więcej nie chce przyjąć do wiadomości. Oko woli omijać kłopotliwe szczegóły. I z jeszcze większą przezornością woli nawet omijać szczegóły w ogóle. Kto może, chroni w ten sposób przed zwątpieniem ufne wyobrażenia o całości, warte chyba więcej od niej samej.

Cięcia są nieodwracalne, przeróbki niemożliwe. W fasonach zawarta jest cała prawda, i ta, w którą wszystkim wypada wierzyć, i ta, której nikomu się nie chce sprawdzać. Każdy powszechnie uznany osąd może w nich znaleźć oparcie. Fason jest sztancą do powielania wyobrażeń. Czyż ocenom, także tym najbardziej wątpliwym, nie dodaje wiarygodności czytelna wymowa kroju? Każde ubranie to znak i sugestia, każde ożywia zastarzałe skojarzenia i budzi nieprzypadkowe oczekiwania. I przy tym od góry do dołu, lub raczej od zelówek po wierzch kapelusza, określa postawę, a ta nawet w ruchu jest na swój sposób niezmienna, uparta, nie do pogodzenia z czymkolwiek. Stroje nie pasują jedne do drugich. Ich neutralne, złamane odcienie to najlepsza rękojmia, że w ulicznym tłoku przynajmniej nie będą się gryzły. Lecz barwy ich nie pogodzą. Zwłaszcza okrycia wierzchnie – i to nie wtedy, kiedy są całkiem nowe, ale już trochę znoszone, naznaczone zetknięciem z szorstką powierzchnią rzeczywistości – stają się źródłem niegasnących antagonizmów, przyczyną niewidocznych napięć, jakichś nadwyżek ciśnienia w atmosferze, gotowych do eksplozji jak sprężona para, zdolna wprawić w ruch najbardziej opieszałe sekwencje zdarzeń. Cóż to może obchodzić krawca, gdy ścieg za ściegiem obszywa złotymi szamerunkami generalski kołnierz. Zawieszony na szyi centymetr krawiecki, niedowidzące spojrzenie zza grubych szkieł. Jeśli fabuła jest rozbudowana, to nawet trudno od ręki stworzyć listę wszystkich sztuk garderoby, które będą potrzebne.

A jeśli to moje zamówienie? Jeśli z ledwością stać mnie na to wszystko? Na dziesiątki paczek guzików bieliźnianych i ubraniowych, na niezliczone szpule z nićmi i bele tkanin? Może zaliczka wypłacona krawcowi była nazbyt skąpa, przykusa jak kupon lichej zerówki? On jeden wie, skąd się wzięła ta góra palt. Lepiej nie pytać. Albo to zaległa robota, albo po cichu przyjął dodatkowy obstalunek, żeby wyjść na swoje. Im doskonalsze modele wyszły spod jego igły w pierwszym porywie natchnionej pracowitości, zanim gotówka się rozeszła na opłaty za komorne, tym większy potem wstyd, gdy dzieło zacznie się staczać w sztampę, tandetę, partaninę. Ale wstyd wietrzeje, nic się prędzej od niego nie obraca w pył. Strzepuje się go szczotką do ubrań. Porzuciwszy ambicje, krawiec będzie odtąd kroił oszczędnie i bez fantazji, coraz bardziej sceptyczny, a w końcu nawet ironiczny i złośliwy, skoro już widzi, że na darmo ta cała robota. Napluć by na nią, i tyle. Kto płaci i wymaga, kupuje godziny ślęczenia nad ściegiem, ale nie sumienie. Krawiec nie poczuje się winny, jeśli pogarda zbruka stroje. Cóż, chlapnie ona tu i ówdzie tłustymi plamami smaru od maszyny, czarnymi kroplami złej krwi wysączonej z pokłutych palców. Splunięcie naznacza losy najdotkliwiej, choć ślina nie zostawia śladów.

Igła pędzi bez opamiętania prosto do jedynego celu, którym jest ostateczne rozliczenie materiału i robocizny. Przyśpieszając, ściegi zaczną gubić rytm i zbaczać z kursu wyznaczonego okruchem mydła na ciemnych bezdrożach kuponów tkanin. Rękawy koszul mogą wyjść przyciasne, nogawki spodni, gdy do przesady obszerne, to zawsze za krótkie, a jeśli już szerokości odpowiedniej, to dla pustego żartu, nierównej długości. Marynarki będą krępowały swobodę ruchów trzeszczeniem w szwach. Z czasem krawiec utwierdzi się w przeświadczeniu, że żadna sztuka garderoby nie wraca do poprawki. Kto płaci i wymaga, nawet jej nie przymierzy. Figury zaś, na które szyje się konfekcję tego rodzaju, zbyt mało tu znaczą, żeby móc czegoś chcieć albo nie chcieć. Najgorsze z ubrań także ktoś dostanie, niczego się nie wyrzuci. Po cóż więc krawiec miałby psuć sobie oczy nad stebnówką, kiedy wie, że to już nie może dobrze leżeć. Z jego gniewnej niedbałości biorą się potem wszelkie braki aparycji, skazujące tych, którym przypadły, na śmieszność i poniżenie.