Najlepiej, żeby przyjezdni odeszli, pozwalając kontynuować rozpoczętą opowieść, do której nie pasują. Ale wydaje się raczej, że z ich powodu wszystkie miejscowe sprawy będą musiały przybrać nowy obrót. Oto bowiem, gdy tramwaj staje znów na przystanku przed urzędem, następni zaczynają z niego wysiadać i wysiadać bez końca, dźwigając niekształtne toboły, ciągnąc za sobą płaczące dzieci. A skoro przypadł im w udziale wyjazd tak niespodziewany, skoro nie wiedzieli, czy kiedyś powrócą, to musieli przecież włożyć na siebie zimowe okrycia. Gdyby ich zapytano o zapach naftaliny, powiedzieliby, że zabrakło czasu na wietrzenie ubrań.
Z okien urzędu najlepiej byłoby widać, jak w dole przybywa ciemnych palt na watolinie, a razem z nimi tobołów, kufrów, walizek. Tych kilka pierwszych ciemnych kleksów widocznych na tle chodnikowych płyt w krótkim czasie rozlało się w dużą atramentową plamę. Patrząc z wysoka, można by się przekonać, jak wielu przyjezdnych koczuje już na placu i ilu wciąż jeszcze wysiada z tramwaju. Trzęsąca się staruszka utknęła na stopniach, ale nie potrzeba jej wcale pomocy, ta pierwszoklasistka z warkoczykami jest razem z nią, zaraz ją wesprze. Niestety, nigdzie nie ma żadnej ławeczki, na której babcia mogłaby usiąść, choć tylko tego pragnie. Niewidomy w ciemnych okularach obstukuje stopień białą laską, nim odważy się oprzeć na nim nogę. Jedną rękę mając zawsze zajętą, mógł zabrać ze sobą tylko małą walizeczkę; właściwie futerał od skrzypiec, i trudno byłoby zgadnąć, co w nim schował – prowiant, zmianę bielizny czy instrument. A za nim wysypuje się z tramwaju gromada dzieci z żałobnymi opaskami na rękawach. Poszturchują się, przepychają i hałasują – to sierociniec, widać i on się zawalił. Czerń gdzieniegdzie jest jeszcze całkiem świeża, inne opaski zdążyły już wypłowieć, a każdą zapewne uszyła kiedyś w odruchu serca jakaś litościwa ciotka, przybita nagłym nieszczęściem w rodzinie. Chciałaby może być bardziej użyteczna, ale zabrakło sił, a skoro nie mogła wziąć sieroty na wychowanie, to tylko czarną fastrygą przymocowała żałobę do rękawa i tak już zostało.
Zszarzała czerń nikogo nie wzrusza, raczej nabiera pospolitości, kiedy narzuca się na co drugim rękawie. Lokatorzy przystanęli przed bramami swoich domów i przyglądają się tym, którzy domów już nie mają. Być może odczuwają przy tym coś w rodzaju współczucia, lecz jeśli jestem jednym z tych gapiów poruszonych własną dobrocią, to po chwili zażenowanie każe mi odwrócić wzrok. Współczucie, całkiem wyzute z uczynności, wyda mi się krępujące i niepotrzebne. Przyjdzie mi raczej do głowy, że mamy za miękkie serca, ot co. Czyż zresztą litość nie jest żałosna sama w sobie? I dla kogo ta litość? Dla zbyt licznej gromady, w której każda postać nosi jakiś rys brzydoty, odpowiadający defektom garderoby; domysł, że kryje się za nim wada charakteru, sam się narzuca. Pierwsze wrażenie jest niekorzystne. Za duzi albo za mali, za chudzi albo za grubi. Im więcej tych postaci, tym jawniej brzydota udziela się wszystkim po równo.
Przemnożone przez odpowiednio dużą liczbę defekty aparycji obciążają cały ten tłum jak zbiorowa wina. A że pod względem liczebności przyjezdni nie ustępują mieszkańcom kamienic, ci poczują się przytłoczeni i bezsilni wobec nieprzyjemnej zmiany, jaką bez ostrzeżenia przyniosło im spokojne przedpołudnie. I wzbiera w nich żal, bo widzą przecież, że to przede wszystkim im samym stała się krzywda. Zmiana została narzucona kosztem należnej im przestrzeni. Nie mówiąc już nawet o tym, że ich klomb, ozdoba placu, w tych warunkach nie ma szansy przetrwać. Lecz na bolesne pytanie, dlaczego to właśnie pod ich oknami koczują uchodźcy, nie będzie żadnej odpowiedzi. Jeśli to moja historyjka, patrzę na rozwój wydarzeń z niechęcią i rezygnacją. Nie po to kursował w niej tramwaj, żeby tu przywieźć nieszczęsny tłum. A teraz już stało się to, co się stało, i nie da się tego zmienić.
Liczebność tej nieproszonej masy przeraziłaby referentów, gdyby wcześniej nie opuścili swoich punktów obserwacyjnych w biurze, przy oknach wychodzących na plac. Zauważyliby wówczas, że całkiem zniknęła z oczu zieleń trawnika, bo wszystko zasłoniły palta, mnóstwo ciemnego sukna, czerń i granat, pod spodem niewidoczna watolina, głębiej – śliska podszewka. Na tym nie koniec, pod podszewką kolejne warstwy tkanin, aż po barchan. Materia włókien rozmaitych rodzajów mąci czystość przestrzeni, w swym nadmiarze upchnięta w niej ciasno, razem z nadmiarem postaci. Pod osłoną nieprzejrzystej kurtyny pomieszanych odcieni i faktur przyjezdni właśnie zadeptują, być może, klomb. Spoglądając teraz na plac, referenci, a zwłaszcza ich kierownicy, musieliby zadać sobie urzędowe pytanie, co to za ludzie, skąd się wzięli i co należy z nimi zrobić. Czy wyprawić ich niezwłocznie tam, skąd przybyli, czy też przeciwnie, otworzyć w urzędzie okienko, w którym przyjmowałoby się od nich podania i wydawało zezwolenia na pobyt, oklejone znaczkami skarbowymi i obłożone pieczęciami z godłem. Otóż nie ma komu zastanowić się, co począć teraz z tym tłumem, który z wolna zawłaszczył całą przestrzeń placu, by pośród upartego zapachu naftaliny siedzieć na walizkach i czekać nie wiadomo na jakie zakończenie.
Ogłoszony przez tubę zakaz uregulował kwestię ruchu pieszego: obcym nie wolno będzie odtąd przekraczać granicznej linii torów tramwajowych. Czego można jeszcze wymagać od policjanta wobec tylu niedogodnych okoliczności, w których obliczu nieobecni przełożeni pozostawili go samemu sobie? Nie będzie wcale łatwo uwiecznić je w raporcie dziennym. Uczynił już wszystko, co było w jego mocy. Nie zaniedbał wylegitymowania przyjezdnych, a nawet sporządzenia krótkiej notatki, przynajmniej na temat owej pierwszej nowo przybyłej rodziny, zanim ołówek mu się złamał. Czyż nie był dociekliwy w kwestii dzieci z sierocińca? Zdołał nawet ustalić, że zanim przywiózł je tramwaj, zostały puszczone samopas przez lekkomyślnych albo też bezradnych opiekunów. Jeśli jestem policjantem, zamach stanu nie zwolni mnie z uprzykrzonych obowiązków, nie odsunie udręki składania sprawozdań. Nic też nie wiem i wiedzieć nie chcę o niewidocznych stąd zniszczeniach, chyba że zwierzchność zawiadomiłaby mnie o nich osobnym pismem, w którym zostałoby jasno wyłożone, czego się mianowicie ode mnie oczekuje. Za tę marną pensyjkę policjant i tak utrzymuje wzorowy porządek w swoim rewirze, gdy tymczasem wszędzie wokół awansują, jednego po drugim, zarozumiałych gówniarzy bez doświadczenia i zasług, ludzi, których jedyną mocną stroną w służbie okazuje się kaligrafia. I teraz też nie będzie inaczej, od awansu odsuną policjanta przełożeni z gustem do kaligrafii takim samym jak u dotychczasowych szefów, których gwiazda właśnie spadła i zgasła.
Tu leży bolesne sedno tej sprawy, w kulfonach, w błędach ortograficznych. W apodyktycznych, lecz niejasnych zasadach gramatyki. Szamoce się w nich nieszczęsna myśl, prosta, a jednak zaplątana. Istnieje wyjątek od każdej reguły, więc na reguły liczyć niepodobna. Co wieczór z tą samą obgryzioną obsadką w dłoni policjant mozolnie składa kulawe zdania, stalówka skrzypi drętwo i atrament pryska na kratkowany kancelaryjny papier. Wszystko to na nic. Za całą nagrodę tylko lekceważenie i niełaska, wieczna krzywda jego i rodziny. Bez podwyżki po latach służby, z żoną i dziećmi na utrzymaniu. Dodatek mundurowy idzie na życie, a i tak ledwo da się związać koniec z końcem. Przy tym nawet atrament trzeba w końcu kupować za swoje. Skoro tak się sprawy mają, nie należy oczekiwać, że policjant przeniknie swym nieco już wyblakłym spojrzeniem fałszerstwa zawarte w wiadomych fakturach, krążących daleko poza jego zasięgiem; że zauważy poczynania prawdziwych sprawców zamętu, gdy nie było nawet żadnego okólnika, z którego dowiedziałby się o istnieniu zapleczy; jak miałby dostrzec związek między nimi a katastrofą, którą z zimną krwią sprowadzono dla zatarcia śladów? Tym bardziej nie należy się spodziewać, że policjant z własnej woli będzie zbierał dowody w tej sprawie, do której nawet najwyżsi rangą funkcjonariusze mają za krótkie ręce i nie dość bystry wzrok, i że sam jeden nada jej urzędowy bieg. Musiałby całkiem stracić rozum, żeby aż tak się wychylić.