Około południa w witrynie zakładu fotograficznego nie było już ani jednego ślubnego zdjęcia. Zniknął także portret aktorki filmowej w białym futrze, a zamiast niego pojawiła się zupełnie nowa ekspozycja: mocno powiększone i przez to marnej jakości zdjęcie mężczyzny z rzędem orderów na marszałkowskim mundurze, białym jak śnieg. Zamiast powłóczystego spojrzenia spod długich rzęs – ostry, arogancki wzrok, przeszywający na wylot niczym wystrzał z dubeltówki. Gdy było już jasne, że polityczny zamęt obrócił się w dyktaturę, fotografię tę wystawiono na publiczny widok, jakby specjalnie po to, żeby zaoferować nowy rodzaj usługi. Od razu poczuli się w obowiązku ją zamawiać właściciele ogołoconych z towaru miejscowych sklepików. Można było również obstalować to zdjęcie razem z ramką. Toteż wkrótce, porządnie oprawione, stało we wszystkich bez wyjątku witrynach przy placu, niezmiennie udekorowane szarfami w barwach narodowych i bukiecikami sztucznych kwiatków, z tyłu podparte butelkami z brązowego szkła. Jeśli do którejś z nich przypadkiem wpadła mucha, już tam zostanie, utopiona w resztce skwaśniałego piwa. Odbiorniki radiowe pośród szumów i trzasków powtarzały komunikat o przemówieniu, które zostanie nadane niebawem, punktualnie o dwunastej. Jeśli ktoś nie miał radia, także rozumiał, że przemówienia tego nie wolno mu przegapić. Zanim rozległ się głos tak pilnie wyczekiwany, niebo cięły już od pewnego czasu trajektorie ostrych spojrzeń spod daszka marszałkowskiej czapki, powielonych zawczasu w fotograficznej ciemni. Krzyżowały się ponad placem, ponad tramwajem, ponad tłumem odzianym w ciepłe palta, stłoczonym na walizkach i gnuśnie przeżuwającym ostatnie resztki prowiantu. Stróże tymczasem, to ten, to tamten, zaczepiali policjanta i skarżyli się na uchodźców, że ci ustawicznie łamią rozporządzenia, przekraczając raz po raz żelazną linię torów, i to w złych zamiarach, a mianowicie po to, żeby sikać w bramie. Toteż policjant, westchnąwszy ciężko, bo miał już wszystkiego dość, nakazał w końcu zamknąć hydrant na środku placu – niech przyjezdni nie piją wody, to przynajmniej nie będą sikali.
Pomału, na razie tylko na zewnątrz linii torów, powracało to, co dozorcy nazywali porządkiem. Ale do prawdziwego porządku było jeszcze daleko. Na przykład w opuszczonym urzędzie nikt się o nic nie troszczył. A skoro za biurkami zabrakło referentów, kto inny musiał wziąć sprawy w swoje ręce. Paru wałęsających się gimnazjalistów, pozbieranych po drodze przez studenta, wytaszczyło z jego klitki na poddaszu potężną skrzynkę odbiornika radiowego. Zainstalowali ją na wysokiej dwuskrzydłowej drabinie i rozkręcili potencjometr na cały regulator. Uchodźcy, ograniczeni kolistą linią tramwajowych szyn, nie mieliby nawet gdzie się schować przed brudną falą szmerów i trzasków, jaka od razu wylała się z głośnika. Na tejże fali chwilę później popłynęło zapowiedziane przemówienie, pieniące się od retorycznych pytań, pełne znaczących zawieszeń głosu i wykrzykników wystrzeliwanych salwami. Woźny szkolny, który pożyczył gimnazjalistom drabinę i przedłużacz, nie przywykł oceniać słuszności prawd głoszonych ponad jego głową, które zawsze spadają na swe ofiary z wysoka, równie bezwzględne jak te skrzydlate herbowe drapieżniki o zakrzywionych szponach. Pozwolił sobie nawet w całości puścić to przemówienie mimo uszu, z miną akceptującą i roztargnioną. Ale nie szczędził pochwał odbiornikowi. I powtarzał każdemu, kto się przypadkiem nawinął, że w porównaniu z tym cudem techniki wysiada każde inne radio, a na koniec rzucał jeszcze ku obalonej władzy pytanie, zaprawione niezadowoleniem brzmiącym z lekka nosowo, jak wszystkie pretensje – dlaczego to mianowicie wcześniej nie było takich przemówień i takiego nagłośnienia.
Wokół klombu tymczasem przelewał się tłum niemieszczący się w wyznaczonych mu granicach, zbyt liczny, by mógł usłuchać zakazów i nakazów: co chwilę ci lub tamci, unoszeni falą, nagle i wbrew własnej woli odnajdywali się za kordonem, jak rozbitkowie. Kopniakami i ciosami pięści odpychani stamtąd przez stróżów, musieli dobyć resztek sił, żeby płynąc przeciw fali, wtopić się znowu w tłum ściśnięty za linią torów. Narzucone przyjezdnym granice były urzędową odpłatą za ich niemożliwą do przyjęcia obecność i wyrażały milczące żądanie, żeby niezwłocznie postarali się zniknąć. Co przecież nie było w ich mocy: ciało ma swoją substancję, która nawet przy najlepszej woli nie jest zdolna rozpłynąć się w powietrzu z chwili na chwilę. Bez kanapy, bez fotela, bez sypialni i jadalni każdy z uchodźców zajmował tak mało przestrzeni, że mniej już nie można, ale i tego było za wiele. Co do miejscowych, zdaniem policjanta zrobiliby lepiej, gdyby w obliczu zaistniałych okoliczności siedzieli w domach. Lecz jeśli nie chcieli, nie było na to rady. Ludziom zameldowanym na stałe, płacącym czynsz i podatki, należały się jakieś prawa. Trudno więc było ukrócić handel wymienny, dający początek wszystkim zawirowaniom, prądom i falom, którym na swych obrzeżach tłum z ledwością mógł stawić czoło. W pośpiesznych transakcjach łatwo oddawano piękną przeszłość za iluzję ukojenia, które przychodzi natychmiast, lecz nie wystarcza na długo. Z drugiej strony, aby dostać cudzą przeszłość za bezcen, trzeba było oddać z rezerw trzymanych na przyszłość tak niewiele, że bez wątpienia było to opłacalne, więc nikt się długo nie zastanawiał.
Nim przemówienie dobiegło końca, waza ze złotym szlaczkiem została wymieniona na bochenek czerstwego chleba. Przyjezdni przystali na tę cenę szybko i ustępliwie, jakby głodowali już od wielu dni, gdy w rzeczywistości – o ile można tu w ogóle mówić o rzeczywistości – zaledwie parę godzin wcześniej jedli jeszcze śniadanie we własnym domu. Było to jednak niewyobrażalnie daleko, w innej historyjce, a stół, od którego w końcu przecież musieli wstać, teraz już nawet nie istniał. Przepadł razem z pustymi skorupkami w kieliszkach do jajek, razem z dzbankiem do kawy i maselniczką. Skórki od chleba ocalały; grymaszące nad talerzami dzieci upchnęły je po kieszeniach, gdy matka na chwilę odwróciła wzrok. Ale i skórki zostały już zjedzone, i teraz dzieci marudziły z głodu. Nie wiadomo więc, jak liczyć te godziny, skoro nawet zegar z jadalni, mimo że zawinięty pieczołowicie w obrusy i złożony w kufrze, podczas podróży przestał tykać. Niespodziewane zerwanie wątków historyjki przez nich zamieszkiwanej wiele zmieniło. Od tego momentu zabrakło ciągłości w ich życiu, tym bardziej że i czas okazał się względny, i miejsce zapadło się nagle. Cóż to za podróż, o której można powiedzieć, że miała tylko początek i koniec. Początek w jakimś przedpokoju zawalonym bagażami, koniec na przystanku tramwajowym, a w środku nic, zupełnie nic, tylko pustka, jaka rozpościera się między jedną a drugą opowieścią. Gdyby na przykład przyjrzeć się z bliska tym paltom, okazałoby się, że nie są uszyte gorzej niż tutejsze jesionki. Nie spełniając wymogów miejscowego obyczaju, palta pozostawały w zgodzie z utraconym tłem, do którego dużo lepiej pasowały. Lecz pozbawione naturalnego zaplecza, nie mogły stawić czoła modzie tutejszej, pewnej siebie z racji zadomowienia, niepodważalnej jak każda oczywistość. Wytykane palcami z powodu zbyt obszernej linii, za grubo watowanych ramion i przesadnie szerokich kołnierzy, szczegółów, jakich na obcym gruncie nie da się obronić przed ośmieszeniem. W istocie były także zdefasonowane, lecz tylko o tyle, że rzeczywistość, w której się przedtem nurzały, ostatecznie utraciła fason. Pod niejednym naderwanym przez stróża kołnierzem przetrwał jeszcze zapach dobrej wody kolońskiej. Ślady zużycia pojawiły się na nich w przyśpieszonym trybie, dlatego też na przykład mankiety, które w zwykłych warunkach powinny pierwsze się wytrzeć, były w jak najlepszym stanie, a tam, gdzie zabrakło guzika pod szyją, sterczały świeżo zerwane nitki.