Выбрать главу

Tak samo jak przestrzeń, sekwencje zdarzeń noszą tu ślady daleko idącego skrótu. I jak zwykle w takich przypadkach, chodzi o pieniądze. To z oszczędności wynikła skrócona perspektywa przestrzeni i czasu. Koszty ogólne całego przedsięwzięcia są i bez uchodźców ogromne, a pożytek z niego boleśnie znikomy. Straty ponoszone dotychczas za sprawą fuszerki, oszustw i rozmyślnych zniszczeń, za sprawą nadużyć niewiarygodnie zuchwałych i całkowicie bezkarnych, skłaniają do ograniczania wydatków, a te i tak zawsze w końcu okazują się za wysokie. Przestrzeń nie jest tania, ale czas kosztuje najwięcej. Im leniwiej płynie, żłobiąc swoje zakola, stopniowo odsłaniając wielowarstwowe przekroje gruntu i pozwalając zdarzeniom powoli dojrzewać, tym wyższe muszą być w końcu rachunki za światło słoneczne. Uchodźcy są uchodźcami, ich los jest przesądzony i oczywisty dla każdego oprócz nich samych: nigdzie nie ma dla nich miejsca, ani tu, ani tam. W tej kwestii warto liczyć przede wszystkim na cud. Czyż nie lepiej więc, żeby to wszystko, co jest im jeszcze pisane, nastąpiło niezwłocznie? Do takich konkluzji prowadzi sucha kalkulacja, której nie sposób podać w wątpliwość, która przy tym, w ostatecznym rachunku, może się i uchodźcom przysłużyć, oszczędzając im godzin udręki.

Czas pracuje na rzecz miejscowych, choć bez żadnej z ich strony zasługi. Mogą wybierać i przebierać, grzebiąc w otwartych walizkach, targują się, płacą. Taszczą do domów tanio zdobyte martwe natury w ciężkich ramach, stołowe lampy z abażurami i klatkę z kanarkiem. Trzonki platerowanych sztućców wystają im z kieszeni. Rozgorączkowani, ale całkowicie przytomni, dobrze wiedzieli – odkąd tylko pojawiło się na placu obce mienie – że to wyjątkowa okazja: najlepsza transakcja całego życia znalazła się w zasięgu ręki. Im bardziej obcość śmieszy, kiedy objawia się w fasonach palt, tym bardziej zadziwia i pociąga w blasku metali, w szlachetnych gatunkach drewna, w nieskazitelnej porcelanie. Wobec opustoszałych półek w okolicznych sklepikach każdy karton tanich papierosów z żelaznego zapasu na czarną godzinę wart był srebrnej papierośnicy. Kto chciał, mógł nawet kupić sobie złoty medal za odwagę i przypiąć go do jesionki.

Tam właśnie, na środku placu, woźny szkolny, przyjęty na posłańca, poszukiwał rozproszonych urzędników. Ci jednak nie czuli się zobowiązani do niczego, wiedząc już z radia, że rząd został zdymisjonowany. Po niekończących się szumach i trzaskach, które poprzedzały ten komunikat, starzy lawiranci rozpoznawali nadciągające czasy zamętu. Oczekiwali, że odtąd, aż do odwołania, nagradzana będzie bezczynność, a każdy przejaw sumienności może się spotkać z przypadkową karą. Odnalezieni przez woźnego, wzruszali ramionami i czym prędzej znikali w tłumie. Tylko dwóch młodszych referentów z prostoduszną gotowością usłuchało wezwania. Speszeni okolicznościami, w jakich zostali zaskoczeni, ten z szydełkową serwetką w ręku, tamten z pudełkiem ołowianych żołnierzyków, wygładzili na sobie ubrania, poprawili przekrzywione krawaty i pozwolili się zaprowadzić tam, gdzie miały czekać na nich nowe obowiązki. Nie znaczy to wcale, że wrócili do urzędu, na twarde krzesła za biurkami, przy oknach z widokiem na klomb. W ślad za woźnym spokojnie minęli bramę z uszkodzonym godłem i poszli dalej, do kawiarni pod jedynką. Kelner nie doczekał się żadnych dyspozycji od właściciela, kawiarnia była więc zamknięta i zarazem otwarta, dla jednych otwarta, dla innych zamknięta, żaluzje zapuszczone do połowy. Klucz, tkwiący od wewnątrz w zamku drzwi frontowych, zgrzytnął na umówiony sygnał – kiedy woźny zapukał w szybę, ram pam pam.

Zanim oddali kelnerowi kapelusze, ze stosownym powitalnym gestem wstał od stolika student, stary znajomy obydwu, powiedzmy, że jeszcze ze szkolnej ławy. Jeden z referentów miał, na przykład, szwagra w korporacji, drugiemu imponowały metalowe odznaki w klapach. Zaledwie kwadrans wcześniej student wpuścił nogawki spodni w cholewy, na marynarce zapiął skórzany pas wojskowego typu, który z miejsca zniweczył urok zgrabnie skrojonej i dobrze uszytej cywilnej garderoby, lecz za to nadał ubraniu ton zuchwałej buty, która nie cofnie się przed niczym. Nim student zdecydował, na którą dziurkę zapnie pas, na swoim poddaszu dość długo przyglądał się sam sobie w lusterku do golenia, co wymagało skomplikowanych starań, różnych zwrotów w prawo i w lewo niczym na paradzie, by móc z fragmentów odbicia złożyć w końcu całość dającą jakie takie wyobrażenie. Wszelka urzędowa i prywatna pomoc – referenci także musieli to przyznać – należała mu się z tytułu obowiązków, które wziął na siebie w zaistniałej sytuacji. Uśmiechał się na myśl o tym, jak wiele teraz od niego zależy. Z miejsca odprawił woźnego, niech wraca na swój posterunek. Kelner mu nadskakiwał, czyniąc zadość wymogom swojej profesji, gotów odgadywać życzenia. Nim się zjawili referenci, student zdążył wychylić kieliszek słodkiej nalewki i jeszcze po jednym wypili razem za nowy porządek, wszystko na koszt firmy.

Zadań z miejsca stanęło przed nimi dużo więcej niż kieliszków; przeglądając pośpieszne notatki zrobione ołówkiem na szeleszczących bibułkowych serwetkach, student wymienił znaczną liczbę spraw do załatwienia i ma się rozumieć, nie były to błahe sprawy osobiste, ale na odwrót, publiczne, znacznej wagi. Najpilniejszą z nich wydawało się powołanie ochotniczej gwardii porządkowej. Jej trzon stanowić miało paru gimnazjalistów, pokornie czekających obok szatni. Byli to ci sami, którzy już wcześniej pomagali nagłośnić radiowe przemówienie. Przedsięwzięcie nie za bardzo się udało, choć publiczność zebrana na placu była zbyt zajęta czym innym, by to zauważyć. Nim padło ostatnie słowo, głośnik zachrypiał, przepalił się i umilkł. Była to jego odpowiedź na ryzykowne modyfikacje dokonane przez któregoś z uczniów. Powiedzmy, że przez mądralę w okrągłych okularkach, który naprędce rozkręcił radio i przerobił je, wyposażając w moc megafonu. Choć uległo zniszczeniu, i tak dumny był z tego, czego dokonał. Mądrala w okularkach był synem notariusza, oczekiwanym przez matkę tak niecierpliwie. Nie śpieszyło mu się do domu. Uczciwie zapracował na nagrodę, jaka przypadła jemu i koleżkom: na specjalny przywilej trzymania warty, inaczej mówiąc, na misję wpuszczania ochotników, jednego po drugim, do biura werbunkowego, zainstalowanego w murach gimnazjum.

Niewykluczone, że akurat w pracowni przyrodniczej, pod rzędami zakurzonych słojów z preparatami w formalinie. Można więc było zobaczyć tam wiele różnych rzeczy spędzających potem sen z powiek, na przykład koński żołądek w przekroju poprzecznym, niezdolny już niczego więcej strawić, niewinne serce konia i jego zmętniałe, udręczone oko. Ale komisja, do której komendant powołanej właśnie formacji dobrał sobie referentów, nawet nie spojrzała w tę stronę. Częstowali się papierosami i po bratersku, niczym frontowi żołnierze, odpalali je od siebie nawzajem. Prószyli wokół popiołem i opowiadali sobie prostackie dykteryjki na znak, że teraz wszystko się odmieniło, że oni już o tym wiedzą i nic nie mają przeciwko temu. Na odwrót, nowy stan rzeczy podoba im się bardziej od starego. A im większa w nich była niepewność, tym donośniej rozbrzmiewał raz po raz chóralny śmiech. Lecz który tylko wyjrzał oknem, od razu nabierał wiary w cel i sens całego przedsięwzięcia, bo przed bramą zbierali się ochotnicy, już zawczasu umundurowani, jak co dzień wbici w zapięte na dwa rzędy metalowych guzików gimnazjalne szynele. Jedni od drugich dowiadywali się o naborze, każdy ściskał w spoconych rękach podanie napisane na kartce wydartej z zeszytu w kratkę albo w linię. Wielu wciąż jeszcze dźwigało na plecach szkolne tornistry, lecz wstydzili się tego, czując, że zawartość za bardzo ich obciąża. W szczególności dzienniczki, które ujmowały powagi nie tylko im samym, lecz również komisji werbunkowej i zaszczytnej służbie, do której pragnęli wstąpić. Na dźwięk ręcznego dzwonka, który pożyczył komisji woźny, wchodzili i wychodzili, bez dyskusji.