Nawet jeśli uchodźcy mieli jeszcze w świeżej pamięci dobre życie w spokojnych czasach, to skończyło się ono przecież i teraz już inni podejmowali decyzje w ich sprawach, przepędzając ich z miejsca na miejsce, z bagażami albo, jeśli tak trzeba, bez bagaży. Lecz kiedy już udało się ustawić bagaże osobno, a osobno ludzi i wydawało się pewne, że najgorszy zamęt za chwilę zostanie opanowany, porządek przywrócony, wtedy ni stąd, ni zowąd znowu nadjechał przepełniony tramwaj i przywiózł następnych uchodźców, udręczonych ściskiem, na wpół uduszonych, ledwie żywych. Oto nowożeńcy: prosto z wesela, we włosach konfetti, on w czerni, ona w bieli, uśmiech jeszcze nawet nie zamarł całkiem na ich ustach, ale w oczach już odbija się przerażenie. Więc trzymają się mocno pod rękę, na wypadek gdyby okoliczności się sprzysięgły, żeby ich rozłączyć. A oto kobieta z wielkim bukietem róż w ramionach, jeszcze olśniewającym, lecz pogniecionym w tłoku. Kwiaty są za ciężkie, więc jakby z nawyku rozgląda się za kimś, komu je zawsze dotąd oddawała, może za swoim szoferem. Ale nie ma tu ani szofera, ani auta. Nie wiadomo, w jaki sposób znalazła się w tym tramwaju, kto ją do niego wepchnął. Białe futro natarczywie rzuca się w oczy na tle ciemnych palt; gdyby ktoś na nią czekał, dostrzegłby ją od razu.
Lecz nikt nie czeka i nawet nikt się na nią nie gapi, ani gwardziści, ani policjant. Już ją zasłonili następni, chudzi, grubi, jeden brzydszy od drugiego. A ona, ta piękna kobieta w futrze? Można i w niej doszukać się jakiegoś defektu urody? Owszem. Opuchnięte powieki, łzy rozmazane na twarzy, zacieki od tuszu do rzęs. Chciałaby pewnie zaraz dzwonić do swojego agenta, żeby ją stąd, na miłość boską, czym prędzej wyciągnął. Ale gdzie telefon? Może w kawiarni naprzeciwko? Gwardziści zastępują jej drogę: nie wolno tam chodzić, i zresztą nie ma po co, bo kawiarnia jest nieczynna. Skoro tak, kobieta w futrze powoła się na notariusza, podając jego nazwisko i adres. Mrugnąwszy jeden do drugiego, obiecują powiadomić notariusza o jej przybyciu. Bez trudu mogłaby zgadnąć, że nic dla niej nie zrobią, lecz jednak na coś liczy, bo nie mieści jej się w głowie, że urok głosu i spojrzenia stracił moc. Przy najlepszej woli dwaj gwardziści zapytaliby co najwyżej o zdanie policjanta. Gdyby nie obawiali się zawracać mu głowy głupstwami. Albowiem policjant od początku jawnie lekceważył gwardię. Podniosły nastrój wcale mu się nie udzielał. Opędzał się od porządkowych, współpraca go nie pociągała i zamiast wykonywania poleceń komendanta wolał raczej sam je wydawać, lecz i to niechętnie. Zdani na własny rozum, gwardziści wiedzieli tylko tyle, że niedopuszczalne jest, żeby tłum się rozproszył. Jeden wyjątek zaraz pociągnie za sobą następne. Znali tę zasadę od swojego dowódcy w długich butach i nie mając nic innego, czego by się można było uchwycić, ani doświadczenia, ani własnych opinii, musieli przestrzegać jej ślepo.
Trudno było utrzymać porządek samym krzykiem, gołymi rękami. Kilku od razu zachrypło. Ogłoszono tłumowi zarządzenie o konfiskacie lasek i rzeczywiście laski zostały złożone we wskazanym miejscu, wszystkie, nie wyłączając tej białej, po czym w rękach gwardzistów stały się narzędziem utrzymania porządku: pałkami niewiele gorszymi od tej utraconej nad ranem przez komendanta, której zresztą usilnie szukano, lecz nie znaleziono. W sytuacji, jaka stała się udziałem porządkowych, raz po raz trzeba się było na kogoś zamachnąć, żeby dodać sobie pewności, której nigdy dość. Wypatrując swojego dowódcy, gwardziści nagle odkryli, że zostali sami. Komendant ulotnił się nie wiedzieć kiedy, nie wiedzieć w jakim celu. Zniknął, przed nikim się nie opowiadając, i pozostało żywić nadzieję, że przebywa gdzieś niedaleko: przestrzeni jest przecież tak niewiele. Podwładni widzą, że teraz porządek opiera się już tylko na ich skrupulatności, inaczej mówiąc, na ciosach ich pałek, i tak będzie, powiedzmy, przez najbliższe pół godziny. Aż komendant, oszołomiony władzą i sukcesem, zbiegnie z powrotem po kuchennych schodach oficyny pod siódemką, w pośpiechu dopinając na marynarce wojskowy pas.
Nie wiadomo, o której obudzili się w hotelu lotnicy. Z urzędu przeprowadzali inspekcje lotniczych garnizonów, a po szczególnie udanych bankietach zdarzało im się czasem ocknąć w zupełnie obcym miejscu. Wyrwani ze snu, przez jakiś czas wpatrywali się w osłupieniu w anonimowe ściany hotelowego numeru, pokryte nic im nie mówiącą tapetą w paski. Długo wygrzebywali się z pościeli w pogniecionych kalesonach i próbowali sobie przypomnieć, jakim sposobem tu trafili, ale pamięć przechowała jedynie okrągłe zero na dachu tramwaju, z którego wysiedli o świcie. Nasłuchiwali więc, nic nie pojmując. Wyglądali przez okna i nie wierzyli własnym oczom. Zapewne potem już golili się w największym pośpiechu, klnąc, zacinając się i pożyczając sobie nawzajem bryłkę ałunu. Zdumieni, że nie ma u kogo zamówić śniadania, dopijali resztki kawy z własnych termosów i przy stoliku obok pustej recepcji szybko przerzucali nieaktualne gazety, których szelest nie mógł im wiele wyjaśnić. Walizkowa krótkofalówka odmówiła adiutantowi posłuszeństwa i od tej chwili milczała głucho, nawet kiedy sam generał próbował zrobić z niej użytek. Drzwi frontowe lotnicy zastali zamknięte na klucz. Obsługa najwyraźniej uciekła do domów. Żeby się wydostać, musieli wyważyć drzwi wspólnymi siłami.
Wkrótce potem stawili się w urzędzie okręgowym, w mundurach zapiętych na ostatni guzik. Przemierzali amfilady pustych pomieszczeń, aż doszli do gabinetu naczelnika na najwyższym piętrze. Okno otworzyło się w nim samo i firanka powiewała na zewnątrz niczym biała flaga wywieszona na znak kapitulacji. Widać ją było także z placu, samotną pośród tylu innych flag, bijących po oczach jaskrawością narodowych barw. Przeciąg zrzucił jakieś papiery z biurka na podłogę. Stąpając po tych dokumentach bez ceremonii, jak po niepotrzebnej makulaturze, oficerowie otoczyli czarny aparat telefoniczny i po kolei próbowali porozumieć się z dowództwem sobie tylko znanego lotniska, wrzeszcząc do słuchawki. Wśród suchych trzasków na linii odezwał się wreszcie jakiś daleki, ledwie słyszalny głos i obiecał przysłać po nich helikopter. Przyleci po obiedzie, powtarzali jeden drugiemu bez cienia obawy, że helikopter nie trafi. Można było wątpić, czy wszystko dobrze zrozumieli i czy to złożone nie wiadomo przez kogo przyrzeczenie zostanie dotrzymane. Wystarczyło spojrzeć przez okno w niebo nad placem, żeby zrozumieć, że warunki pogodowe temu nie sprzyjają. Maszyna musiałaby przebijać się przez masywną pokrywę chmur śnieżnych, przez tę gęstą, wszechobecną zawiesinę, która brudną bielą przesłaniałaby pilotowi nie tylko siatkę współrzędnych geograficznych, lecz także porządek dat z kalendarza.
Lotnicy rozsiedli się na krzesłach i na kanapach. Zaczęli czekać nie wiadomo na co, wysadzeni z kolein swych codziennych spraw, tak samo zbłąkani jak ci uchodźcy koczujący na dole, na placu. Ziewali, przeciągali się, strzepywali z mundurów biurowy kurz. Skracali sobie czas stosownie do rangi: generał bębnił palcami w stół, major gwizdał, spacerując od ściany do ściany z rękami wbitymi w kieszenie, kapitan wyciągnął kulki do gry, a porucznik zaczął z urzędowych papierów robić małe papierowe samolociki i wypuszczać je przez uchylone okno raz po raz, póki rama okienna nie przycięła mu palców, wtedy zaklął i przestał. Mimo wszystko lotnikom wiodło się przecież lepiej niż uchodźcom, już choćby dlatego, że nie byli ubrani w ciemne palta na watolinie, tak jak pomiatani szeregowcy odległej katastrofy, tylko przeciwnie, w dobrze uszyte oficerskie mundury, na których widok ręka policjanta już o świcie sama uniosła się do lśniącego daszka czapki. Elegancja narzucała szacunek. W naturalny sposób zapewniała ciałom lekkość i nieograniczoną swobodę, te były więc jak zawsze gotowe bez wysiłku wznieść się w przestworza, nie mówiąc już nawet o wstępowaniu po zwykłych schodach na któreś tam piętro w budynku urzędu okręgowego. Podczas gdy przeznaczeniem przeklętych palt na watolinie było zstąpić ze stopni tramwaju jeszcze niżej i osiąść wśród wyziewów naftaliny, które także snuły się tuż przy ziemi, cięższe od czystego powietrza, a zamknięte koło tramwajowych torów wyznaczało im bezwzględną granicę. Palta szybko obróciły się w zszargany, nieforemny, wypchany watoliną znak obcości, balast ciążący na ramionach po to jedynie, by przybyły tłum raz na zawsze opadł, jak zatopiony, na brukowane kostką dno placu.