A płaszcz leżał jak szyty na miarę, bez wątpienia lepiej niż na samym generale, i komendant z niepokojem oglądał się ku oficerom, nie rozumiejąc, czemu oni także śmieją się do rozpuku. Przez tę krótką chwilę, kiedy miał płaszcz na sobie, jego oczy pałały złotawym metalicznym blaskiem, jakby od zawsze pozostawały w komplecie z szamerowanym kołnierzem. Pewien walorów swej aparycji, która budziła życzliwość z odpowiednią domieszką respektu i skłaniała mieszkańców kamienic, by w nim widzieli wzór szlachetnej odwagi i czystych intencji, komendant gwardii porządkowej czuje, że złoty odblask słusznie mu się należy. To przecież w nim podkochiwały się służące, to w niego gimnazjaliści patrzyli jak w obraz, to jemu szczerze życzyli powodzenia staruszkowie patrzący zza firanek. Przez chwilę wyobrażał sobie, że generał mu ten płaszcz z wdzięczności za wszelkie przysługi podaruje. Czemuż nie miałby tego zrobić, zwłaszcza jeśli może sobie sprawić takich płaszczy ile zechce. Lecz jeśli tam, skąd przybył, nie ma nawet drugiego na zmianę? Niechże więc chociaż przez nieuwagę zapomni go wziąć ze sobą, gdy w swoim czasie odleci stąd na pokładzie helikoptera. To nie wydawało się prawdopodobne, trudno było liczyć na tyle roztargnienia. Generalska aparycja także budziła respekt, każąc domyślać się żelaznej woli, doświadczenia i przytomności umysłu, która w przeszłości ocaliła tego lotnika z niejednej śmiertelnej opresji, inaczej nie siedziałby teraz przy stole. Jeszcze chwila, jeszcze jedna porcja kremu i jeszcze kieliszek, a sam zacznie o tym opowiadać. Lecz gdyby wziąć do pomocy kelnera? Gdyby tak zgodził się w decydującej chwili zabrać płaszcz z wieszaka i ukradkiem schować?
Helikopter musiałby jednak najpierw przylecieć, a tymczasem wciąż jeszcze nie zapowiadał tego żaden znak. Czyż nie był oczekiwany po obiedzie? Śniegowe chmury, zamiast rzednąć, gęstniały. Lotnicy uważali, że po obiedzie znaczy mniej więcej tyle co przed kolacją, więc wszystko jest w najlepszym porządku. Już przy deserze nabrali werwy i zapragnęli przed odlotem trochę się zabawić. Ale czego właściwie chcieli? Nie interesował ich stół bilardowy, politurowany mebel z piramidką kościanych kul ułożoną na ciemnozielonym suknie. Woleliby pewnie hałaśliwy, migający kolorowymi światełkami bilard elektryczny, w jaki grywało się w lotniczych kantynach, gdzie przez lata zabijali czas po służbie. Oficerowie szukali atrakcji przyjemnie rozpraszających uwagę. Ale komendant nie mógł im nawet pokazać żadnego zabawnego filmu: kinowy projektor został wywieziony, podobnie jak rzędy foteli obitych wytartym pluszem, a na widowni w równych pryzmach leżały worki z wapnem, piaskiem i gipsem, najwyraźniej czekające na rozpoczęcie prac murarskich. Więc po następnych paru kolejkach mogliby co najwyżej posłać kelnera po gramofon, potem tańczyliby, lotnik z lotnikiem, oficer z oficerem, przy dźwiękach fokstrotów z płyt; najmłodszy z nich, adiutant generała, dla rozweselenia towarzystwa na przykład nasadziłby sobie na głowę damski kapelusik z piórkiem, nie wiadomo skąd wytrzaśnięty.
Tymczasem przed oknem kawiarni zgromadziły się ciekawskie dzieci z sierocińca i niezauważone, z nosami przyklejonymi do szyby, w napięciu oglądały widowisko: najpierw sztućce manewrujące na talerzach, potem intrygujące resztki czekoladowego kremu w szklanej salaterce, którą w końcu ku zdumieniu tej publiczności odsunięto na brzeg stołu, żeby zrobić trochę wolnego miejsca pośrodku. Dowódca gwardii położył tam bibułkową serwetkę i coś rysował pochylonym nad nią w skupieniu lotnikom. Generał palił cygaro, szczęśliwy, kątem oka łaskawie obserwując ruchy ołówka. Środkową część serwetki wypełniło nieforemne koło. Na nim, jak na tarczy zegara, rozmieszczone zostały cyfry. Ponad dwunastką pojawił się napis „urząd”, a poniżej szóstki – „szkoła”. Jedynka była podwójnie podkreślona i łukiem prowadziła od niej strzałka do siódemki. Przy siódemce prosty rysunek się komplikował. Przecinając linię okręgu, otwierała się tam mroczna czeluść bramy, tuż przy niej wznosił się w górę łamaną linią zarys kuchennych schodów, prowadzących do właściwych drzwi. To właśnie tam najlepiej przyszyją generałowi guzik do munduru i wyświadczą również inne przysługi, wszystkie, jakich tylko zapragnie. Osobista obecność komendanta mogłaby być krępująca, wystarczało się na niego powołać.
Ołówek na chwilę zawisnął niezdecydowanie nad serwetką. Jeśli jestem tym młodym człowiekiem zapatrzonym w generalski płaszcz, musiało mi się teraz przypomnieć, że nie chciała mnie wypuścić. Szlochając, wczepiła się w mankiet, a kiedy się szarpnąłem, omal go nie urwała. Potrzeba jej było jednego trzeźwiącego uderzenia w policzek, potem od razu się uspokoiła. Po namyśle mógł bez ryzyka założyć, że jest akurat odpowiednio głupia i wystarczająco pokorna, żeby już więcej nie robić zamieszania: stary wyga poradzi sobie z nią bez trudu. Skrót p.1 oznaczał zapewne pierwsze piętro, choć mogła to być także wskazówka, żeby lotnicy zachodzili tam po jednym, inaczej mówiąc, żeby w żadnym razie nie pchali się wszyscy naraz pod siódemkę. A więc major po generale, po nim kapitan, a młody adiutant, porucznik, na końcu. Komendant schował ołówek, podniósł na generała uczciwe stalowoszare spojrzenie i wstając, oddał mu serwetkę do rąk własnych.
Wtedy to nagle dostrzegł za oknem tuzin głodnych oczu, śledzących każdy jego ruch. Stłoczona tam widownia nie zadowoliła się obserwowaniem go, kiedy przejedzony do niemożliwości, ukradkiem tłumiąc czkanie, rysował na serwetce. Chciałaby raczej, żeby zamiast mazać po serwetkach, jadł dalej. Niecierpliwie oczekiwała widoku następnych dań, bo tymi, które już wcześniej zobaczyła, nie mogła się nasycić. Życzyłaby sobie kolejnych apetycznych kąsków podnoszonych na widelcu, żeby móc znowu pożerać je wzrokiem, póki nie znikną w różowych ustach, pod akuratnie przystrzyżonym jasnym wąsem. Lekkie uderzenie dłonią w szybę oględnie wyraziło irytację komendanta, lecz nie spłoszyło tej zgrai, na odwrót, odpowiedziała strojeniem min, bezczelnym chichotem. Nie było komu zapędzić jej z powrotem za żelazną linię torów.
Gdyby dowódca gwardii miał buty na nogach, mógłby natychmiast wybiec i sam zrobić z nią porządek. Wystarczyłoby, jak sądził, złapać za kołnierz jednego i trochę skopać po łydkach, a śmiech z miejsca umilknie i nie odezwie się więcej. Tymczasem generał i major zdążyli już dostać z powrotem swoje oficerki, wypastowane na wysoki połysk, już i kapitan szykuje się, żeby wciągnąć buty na nogi, a porucznik będzie następny w kolejności. Jeśli jestem dowódcą gwardii, żądam moich butów! Natychmiast! Lecz buty tymczasem stoją w pakamerze przy szatni, za butami generalskiego adiutanta, ostatnie w kolejce do czyszczenia. Kelner nie ośmieliłby się ich przynieść tak jak stały, brudnych i śmierdzących, woli się kajać płaczliwie i w kółko przepraszać. Tak mijają chwile, a widownia za oknem, rada z bezsilności komendanta, dręczy go przedrzeźnianiem jego gestów, dla kawału wygrażając pięściami. W odpowiedzi na przekleństwa, które miota komendant, docierają z zaplecza ledwie słyszalne, uspokajające pomruki. Komendant zaczyna więc walić w szybę raz po raz, jeszcze moment, a otrzeźwiłby go znany mu dobrze brzęk tłuczonego szkła. I dzieci uciekły. Pochowały się po podwórkach, po strychach, nie wiadomo gdzie, jeśli jestem komendantem, mogę za to wszystko podziękować moim ludziom, którzy, jak widać, rozeszli się po domach, ledwie przełożony zniknął im z oczu – bo oto, nie do wiary, im także zachciało się obiadu.