Póki jednak nic się nie wie i wiedzieć nie chce o zasadniczym znaczeniu kroju, nieszczęście spadające na którąkolwiek z postaci musi się wydać nieuniknionym wyrokiem losu, na swój sposób nawet sprawiedliwym, bo uświęconym oczywistością, z jaką się objawił. W żadnym razie nie budzącym sprzeciwu. Ofiarą najbardziej bezlitosnych zdarzeń zawsze pada, jak widać z pewnego dystansu, niewiele znacząca sztuka garderoby, niezdolna do cierpienia – powiedzmy, palto na watolinie. Jego obraz jest przymglony, kontury zamazane. Można je widzieć tak jak się chce, czyli niezbyt dokładnie: jako jeden z wielu szczegółów, wtopionych, na przykład, w bezbarwny widok miejskiego placu. Wokół kilkupiętrowe kamienice, jedna przy drugiej, pejzaż jakby stworzony na tło dla niejasnych zdarzeń. Setka takich palt, lub zgoła parę tysięcy, to już liczby niepojęte. Plama skłębionej szarości we wszystkich możliwych odcieniach, nieuchronnie przeniknięta smutkiem, zaciągnięta, jak chmurami, przeczuciem wspólnego losu, którego nikt nie pragnie.
A oto plac, skoro już został wspomniany. Z klombem pośrodku, okrągły jak tarcza zegara. Ozdobne balustradki u balkonów, w oknach firanki. Żółte kwiatki na klombie i żółte słońce nad dachami. Słońce przemieszcza się nieśpiesznie. Choć można by także powiedzieć, że stoi w miejscu, w koronie z żółtych promieni, tylko plac się niepostrzeżenie obraca. Razem z ulicami, które od niego odchodzą, razem z drzewkami przy ich narożnikach, rzucającymi na bazaltową kostkę skąpy cień. I mimo że ruch jest tak powolny, jakby go wcale nie było, kręci się od niego w głowie przez cały czas. Szyny tramwajowe połyskują tuż obok krawężnika i razem z nim kreślą koło zamykające przestrzeń w podwójnej stalowej obręczy, której błysk razi oczy.
Może to wyglądać na jakąś spokojną dzielnicę wielkiego miasta, gdzie w gęstej sieci ulic podobne place otwierają się co krok. Ale rozległa całość, z której pochodzi ten fragment, nie jest dostępna. Na każdej z kilku ulic, które odchodzą od placu, bruk tuż za rogiem się urywa. Kto nazbyt ufnie zawierzy solidnemu wyglądowi bazaltowej kostki i zechce się oddalić, od razu utknie w piaszczystych koleinach, między ślepymi ścianami kamienic, pod oknami narysowanymi kredą wprost na tynku. Dalekie dzwonnice, zamglone wieże wznoszą się nad dachami i podsuwają wyobrażenie o rozmiarach całości, której częścią byłby ten plac. Całość musi jednak pozostać w domyśle, nieważka jak fakty dokonane i jak prognozy na przyszłość. Utrzymywanie jej substancji, jej murów i dachów powielonych w naturalnych kubaturach byłoby dla mnie niemożliwe, przy tym zbyteczne. Tramwaj tymczasem sunie już po szynach. Będzie to tramwaj linii zero, jedynej i dla potrzeb jednego placu aż nadto wystarczającej. Niech kształt zera, obwożonego nieśpiesznie dookoła, podkreśli wyjątkowe właściwości okręgu, figury doskonale zamkniętej, której ciągła linia ogarnie całość, niczego nie uroni.
Ma się rozumieć, wszystko to kosztuje. I bruk, i szyny, i tramwaj. Trzeba płacić za każdą cegłę, za każdą dachówkę. Rzeczywiste ceny materiałów i robocizny nie są znane postaciom. Spośród nich żadna zresztą nie byłaby w stanie im sprostać, ani ta ledwo wiążąca koniec z końcem, ani tamta, która żyje w dostatku, napawając się złudzeniem finansowej swobody. Banknoty obnoszone w portfelach są prawdziwe tylko na swój szczególny sposób, toteż żadnej z rzeczy naprawdę ważnych nie można za nie kupić – strojów, pejzaży ani wnętrz. To, co najważniejsze, musi być narzucone postaciom bez prawa wyboru. Nie wiedzą one, lecz wiedzieć też nie pragną, jakie to sprawy załatwiam poza zasięgiem ich wzroku. Daję zajęcie malarzom, tapicerom, sztukatorom. Mechanikom i specjalistom od świateł. Aroganckim typom z nieodłącznym papierosem w kąciku ust, ubranym w pomięte drelichy majstrom i praktykantom, ceniącym sobie wypłatę, a gardzącym robotą; gorliwym sługom wszystkich własnych słabości. Gdyby nie wyklinana praca, która im przypadła w udziale, gdyby nie calówka w kieszeni i przybrudzone plastry na palcach, nie mieliby nic oprócz rozpaczy, tej, która nad ranem wyrywa ich ze snu. Są skazani na mnie tak jak ja na nich. Płacę zaliczki, gładko przełykam mniejsze i większe oszukaństwa. Nie kwestionuję rachunków, kiedy wstawia się do nich zapłacone i dawno już użyte rekwizyty albo też tła zamalowane na nowo, lecz zdradzające się od razu starą dziurą po haku.
Jakiż to ból, widzieć tak bez osłonek wszystkie usterki tego świata, jego nędzę i faktyczną niezdolność do istnienia. Przymykam oko na prawdziwy stan rzeczy. Przymykam drugie, nie chcę widzieć nic. Z zasady nie wnoszę reklamacji, na przykład wolę zmilczeć, jeśli okaże się, że wszystkie dachy ciekną. Ludzie w drelichach i tak uważają, że pracują zbyt ciężko jak na tę śmieszną dniówkę, za którą nie należy się nic więcej niż goły mur. Naiwne oczekiwanie ofiarności mogliby skwitować wzruszeniem ramion. Niezadowolenie odciśnięte jest na wszystkim, czego dotknęli. Nie czyniąc nic ponad to, co w ich fachu mechaniczne i obojętne, biorą sobie wyrównanie za domniemaną krzywdę – ze spokojem, nie oczekując w rozliczeniu żadnych potrąceń z wypłaty. Czegokolwiek zaniechają i cokolwiek spartaczą, sami na tym nie ucierpią.
A przecież sukces całego przedsięwzięcia zależy w znacznej mierze od jego zewnętrznej oprawy. Od tego, czy nie pożałuje się rozmachu projektom, czy uda się powlec powierzchnie patyną, która będzie sugerowała, przekonująco i fałszywie, że świat nie został stworzony wczoraj. Że od niepamiętnych czasów trwają nieporuszenie te same wystawne fasady, licowane, dajmy na to, granitem, te same witrażowe szybki tkwią bez jednego pęknięcia w oknach klatek schodowych, lśnią od wosku te same dębowe posadzki, ten sam żyłkowany marmur pokrywa blaty kawiarnianych stolików, mosiężne grawerowane szyldy głoszą dziedziczną chwałę instytucji niezniszczalnych jak trybiki w złotym zegarku. Prostacka siła pieniędzy płaconych za materiały i robociznę zawsze zrobi swoje, lecz nie obudzi natchnionej pasji. Można kupić rutynę, ale nie miłość do detalu. Gotówka nie zapewni szlachetnej równowagi lśnienia i patyny. A jeśli nie można tego dostać, przychodzi zadowolić się tanią historyjką, niewartą fortuny utopionej w jej wystroju. Na coś prawdziwie porywającego liczyć już niepodobna.
Niewygody, tak samo jak źle uszyte ubrania, przydzielane bez dyskusji i bez przymiarki, staną się dla ogółu znakiem poniżenia, zbyt bolesnego, by można je było przyjąć, zbyt dotkliwego, by wystarczyło je odrzucić. Fala goryczy zrodzonej z rozczarowań nigdy nie opada. I gorycz, pod postacią zastarzałej złości, krąży w szerokim obiegu, zatruwając myśli i uczynki. Nie ma odpowiedzi na pytanie, skąd wziął się w jakiejś kieszeni nóż sprężynowy, skąd żelazny kastet. Przy tym widać już na pierwszy rzut oka, że nóż i kastet to nie atrapy. Są prawdziwe, w odróżnieniu od innych rekwizytów, takich jak na przykład sztuczne bukiety albo fałszywe pierścionki, których wszędzie pełno. Inaczej niż zręczne imitacje marmuru w różnych odmianach, inaczej niż szlachetne drewno, wyszykowane z pospolitych gatunków przy użyciu bejc i lakierów, niepokojące te przedmioty są wolne od piętna pokątnych oszczędności: nie pożałowano najlepszych materiałów.