Kelner, postać najnędzniejszego pokroju, zbyt mało tu znaczy, żeby móc się wypłacić komendantowi za obrazę, którą na niego ściągnął. Za tę żałosną chwilę, gdy pozostawił go w samych skarpetkach wobec bezczelnej zgrai, czyniąc z niego pośmiewisko. I przez to upragniony obiad z oficerami poszedł na marne. Wobec takiej winy żadna zasługa już się nie liczyła. Pełne podziwu i wdzięczności pytanie, gdzie kelner zdobył golonkę oraz jakim cudem zdążył ją zamarynować i upiec, nigdy nie padnie. Jeśli cokolwiek mogło tu zostać naprawione, to tylko w ten sposób, że siłą zmusi się kelnera, żeby wziął całą śmieszność na siebie, utopi się go w śmieszności, pogrąży w niej bez miłosierdzia i raz na zawsze. Kiedy więc buty zostaną wreszcie przyniesione, komendant chwyci je za cholewy i będzie nimi przez dłuższą chwilę okładał tę postać, z przerażenia sepleniącą jeszcze bardziej niż zwykle, póki obrazy nie zmyje krew. Popłynie z rozciętego łuku brwiowego na czarny frak, na biały gors. Lotnicy wolą udawać, że grają w bilard, odwróceni plecami, niż patrzeć na tę scenę, zanadto, jak dla nich, koszarową. Bile stukają bez przekonania i chybiają celu. Znajdzie się dla komendanta łaskawy gest, ale nie wcześniej, niż kiedy już wciągnie buty na nogi, bo wtedy dopiero poczują, że wreszcie koniec, i odetchną z ulgą. Ich podziękowania brzmią raczej zdawkowo wobec troskliwej opieki, wobec szczerej gościnności, wobec zaskakującej wspaniałości obiadu. Rezerwa, z jaką lotnicy podają komendantowi rękę, jest dla niego szczególnie przykra, choć z drugiej strony rozumie, że nie powinien chować urazy.
Niestety, wszystko poszło mu na opak, i nic dziwnego, że posmutniał. Rzuciwszy jeszcze jedno tęskne spojrzenie w głąb szatni, na płaszcz z dystynkcjami, który o tyle lepiej regulowałby jego stosunki ze światem niż własna marynarka, dowódca gwardii rusza do swoich spraw i nie zauważa, że buty nadal śmierdzą. Pozostało mu jedno jedyne wyjście, ostatnia deska ratunku – musiał teraz pozbierać swoich podwładnych, ustawić w dwuszereg i pierwszego z brzegu czym prędzej wywołać do karnego raportu. Powracający z domów gwardziści gromadzili się na szkolnym dziedzińcu. Nakarmieni przez matki zupą i kotletem, nie mieli nic na swoje usprawiedliwienie. Tym bardziej że po obiedzie zaledwie połowa wróciła pod rozkazy. A reszta co? Matki zatrzymały ich w domach, kazały odrabiać lekcje? Jeśli zaczną słuchać matek, to zdezerterują w końcu wszyscy. Tego się obawiał. Na razie jednak stali karnie w przykrótkim dwuszeregu na dziedzińcu gimnazjum, podczas gdy on miotał się przed frontem swego oddziału tam i z powrotem, rozwścieczony na tych, których już nie mógł dosięgnąć. Im dłużej zaś szalał, tym gniew się stawał większy. A kiedy wrzeszczał do utraty tchu, znaczące pauzy przychodziły same. Dlatego naśladowanie ostrego tonu radiowego przemówienia nie wymagało zgoła żadnych starań. Ale kadencje zdań zagłuszała taneczna muzyka. To fokstroty płynęły z kawiarni, gdzie nastawiono już na cały regulator gramofon z wielką tubą.
Wczesnym popołudniem kredowo-gipsowe odłamki, pozostałe po incydencie, który w swoim czasie przerwał rozdawanie bułek, były już wyzbierane i ktoś zdążył zrobić z nich użytek. Pierwszy z bazgrołów szpecących mury pojawił się na frontonie kina. Był to znak zapytania z prowokacyjnie wygiętym brzuszkiem, wyzuty z jakiegokolwiek kontekstu. Skoro nie było wiadomo, do czego konkretnie się odnosi, podawał w wątpliwość wszystko bez wyjątku, razem z firankami w oknach, ozdobnymi balustradkami, z powszechnie uznawaną zasadą, że paznokcie muszą być czyste, razem z powagą życia, które się wokół toczyło. Przez swoją aluzyjność znak zapytania stawał się wulgarny i obraźliwy sam w sobie. Korzystając z nieograniczonego dostępu do szkolnych zasobów kredy, gwardziści na rozkaz czym prędzej go zasmarowali. Od tej pory przez dłuższy czas mieli pełne ręce roboty, bo znaki zapytania pieniły się to tu, to tam. Nikogo jednak nie zdołano złapać na gorącym uczynku. Na samej fasadzie urzędu okręgowego kłuły w oczy przynajmniej ze cztery, w tym jeden pod nieszczęśliwie uszkodzonym godłem, wyszczerzony szyderczo. Pod siódemką widniały dwa, większy i mniejszy, złączone w jedną, jawnie obsceniczną figurę. Dzieci z sierocińca, które wszędzie wtykały nosy, wolałyby pewnie napisać jasno i wprost, że oto, na przykład, pod siódmym numerem panna z kawalerem. Ale to za dużo liter. Znak zapytania łatwiej nagryzmolić w pośpiechu, gdy nogi gotowe są w każdej chwili rzucić się do ucieczki. Wystawiony na widok publiczny, od razu nabierze wspólnej treści, aluzyjnej w najogólniejszym sensie. Gwardziści biegali z miejsca na miejsce, od stóp do głów usmarowani kredą, póki ostatni pytajnik nie zniknął. Póki wszystkie kamienice stojące przy placu nie pokryły się w przyziemiu wysypką wiele mówiących plam, które nikomu nie dadzą już zapomnieć, że wszystko tu można postawić pod znakiem zapytania.
Tymczasem dzieci z sierocińca były już zajęte czym innym. Korzystając z okazji, grasowały na niedopilnowanych podwórkach, gdy dozorcy strzegli frontowych fasad. Po troje, po czworo, pośpiesznie rozsypywały zawartość śmietników. Brodząc w niej po kolana, szukały resztek jedzenia. Wyciągały kuchenne odpadki i napychały sobie nimi brzuchy. Nabawiwszy się kłopotów z kiszkami, wkrótce brudziły już w bramach, na podestach schodów i gdzie popadło. Jakby umyślnie chciały dokuczyć lokatorom, zwłaszcza tym od frontu, którym powszechnie szanowany porządek umożliwia omijanie z daleka wszelkich obrzydliwości, także tych wytrącających się, niczym mętne fuzle, z doskonale czystego eliksiru ich życia. Ekskrementy na każdym kroku, oto prawdziwa plaga, wobec której pojedynczy incydent z plamą ochry na chodniku i smugą fetoru to był jeszcze zupełny drobiazg.
Lecz jeśli jestem którymś z lokatorów patrzących zza firanki, rozumiem, że kłopoty nie zaczynają się od dzieci z sierocińca ani się na nich nie kończą. Już sama obecność przyjezdnych żyjących wprost na bruku jest dla mnie skandalem. Trudno spokojnie patrzeć, jak urządzają się na walizkach, jak każdy z nich mebluje skrawek placu własnymi tobołami. Ten chrapie, przysypiając na siedząco, tamten, zdjąwszy but i skarpetkę, ogląda pęcherze. Ciało śmierdzi, należy tu w końcu wypowiedzieć i tę prawdę. Nie da się wziąć w karby jego niechlujnej natury bez nieustających zabiegów toaletowych, bez ciepłej wody, mydeł, szczoteczek i szczotek, chusteczek, pilniczków, pudełeczek z wazeliną, flakoników z perfumami. Na to wszystko potrzeba dużo miejsca. Potrzeba półek, półeczek, szafeczek. Toteż ciało, pozbawione wraz z dachem nad głową tego wszystkiego, nie doczeka się współczucia, przeciwnie, stać się musi obrazą dla przyzwoitości, zakałą schludnej i przyzwoitej wspólnoty mieszkańców kamienic. Cóż dopiero mają powiedzieć, kiedy lekką ręką przemnożone przez parę setek, urasta ono w tłum. Jeśli więc jestem którymkolwiek z tych lokatorów, to żal mi tylko stróża, który chwyta policjanta za rękaw, żeby poskarżyć się na nieporządki.
Referenci z urzędu okręgowego uważali, że skoro nie można pozbyć się uchodźców od ręki, należałoby poszukać tymczasowych rozwiązań. Na przykład zbudować latryny. Stróże powinni pomagać w tym przedsięwzięciu, bo oni także na nim skorzystają. Stróże woleliby raczej wypożyczyć swoje łopaty tymczasowym władzom i niech uchodźcy kopią sami. Zabrakło tylko zgody co do miejsca, w którym powinien się znaleźć ten dół. Jedynym, które każdemu od razu przychodziło na myśl, był klomb na środku placu, być może i tak skazany już na unicestwienie, najprawdopodobniej od dawna zadeptany, zryty obcasami, przygnieciony walizkami. Ale komendant tylko machnął ręką. Jego zdaniem nie warto było rozmieniać się na drobne. Zamiast obrócić klomb w latrynę, lepiej będzie oszczędzić go i natychmiast po unormowaniu się sytuacji od nowa posadzić kwiaty. Wstęp na podwórka jest uchodźcom zabroniony i tego zakazu nie warto bez potrzeby odwoływać. Stan rzeczy tak bulwersujący jak ten obecny z natury swej jest przejściowy, a więc i bez latryny, zdaniem komendanta, już wkrótce wszystko musi się jakoś ułożyć. Policjant, chwytany za guzik przez zwolenników jednego i drugiego rozwiązania, ani myśli być stroną sporu. Wysłuchuje skarg stróżów i rad lokatorów obojętnie, kiwając tylko głową nad blamażem gwardii porządkowej.