Выбрать главу

Komendant nic o tym jeszcze nie wie, że za plecami szydzi się z jego wojska. Nie szczędzi sił, robi, co może, dla poprawy sytuacji, a razem z nim gwardziści. Nie ustając w poszukiwaniu dobrego wyjścia, przez pewien czas, jako wyjście w sensie dosłownym, brał pod uwagę studzienkę kanału burzowego. Ten nowy pomysł przyniósł nadzieję, że uda się wyprowadzić z placu tłum i może nawet raz na zawsze wyprawić go w nieznane, aby kto inny, gdzie indziej musiał wziąć na siebie cały kłopot. Komendant posłał dwóch ludzi, żeby podnieśli żeliwną klapę i zajrzeli do środka. Uczynili to niezwłocznie. Lecz pod klapą, o czym biegiem pośpieszyli donieść, nie było ani śladu studzienki. Był tam tylko ubity piasek, w którym odcisnęły się, jak pieczęć, znaki fabryczne odlewu.

W tym czasie ktoś niewidoczny, dobrze schowany, trzymał dowódcę gwardii porządkowej na muszce rewolweru. Był to większy z dwóch chłopców, którzy siedzieli w najlepszej komitywie na dachu urzędu okręgowego, ukryci między kominami. Wodził lufą za komendantem, w prawo i w lewo, od czasu do czasu zdejmując okulary, które mu zachodziły mgłą. Musiał wtedy coś zrobić z rewolwerem. Wcisnąwszy go za pasek od spodni, co było raczej niewygodne, wyciągał z kieszeni chustkę i przecierał szkła. Koleżka tymczasem szarpał go za łokieć, domagając się broni. I choć mniejszy, bez wątpienia spodziewał się, że ją w końcu dostanie. Tymczasem tramwaj stanął na przystanku i dał nieoczekiwaną osłonę oddziałowi gwardii porządkowej razem z jego dowódcą. Lufa, lekko drżąc w rękach większego z chłopców, odsunęła się od tramwaju w przypadkowym kierunku, aż na wysokość pierwszego piętra, i nagle na muszce znalazła się sylwetka kobiety tkwiącej w oknie kamienicy pod siódemką, matki rodziny, żony notariusza. Ledwie jej profil pojawił się w polu widzenia, rodzony syn czym prędzej wyzbył się broni, jakby parzyła – czy obawiał się, że palec może nacisnąć spust samowolnie, zanim zabroni tego głowa? W rękach młodszego z chłopców, gazeciarza spod ósemki, lufa szczęśliwie odsunęła się od tego okna, obierając sobie nowy cel, bo też myśli gazeciarza uciekały w inne rejony. Na muszce znalazł się kundel, główny winowajca jego krzywd. Z palcem na spuście gazeciarz śledził każdy ruch psa, coraz mocniej przygryzając wargi, aż wreszcie opuścił lufę i zaklął łamiącym się głosem, bo z jakiejś przyczyny nie mógł strzelić.

Jeśli kolej rzeczy zmienia bieg, kierując się naraz ku rozwiązaniom łaskawszym, niż można się było spodziewać, to tylko dlatego, że reguły, jak wszystko wokół, nieco szwankują. Lecz jeśli czasem zawodzą, to i tak pozostają trwale wpisane w tło, jak te linie pozorujące perspektywę na planszach z dykty: nieruchomy i zawsze aktualny układ odniesienia. Odcięte piłką, ocenzurowane fragmenty plansz także niczego tu nie zmienią: linie, choćby i usunięte, pozostają w domyśle. Co do broni, mogła ona należeć tylko do notariusza. To syn, niecierpliwie oczekiwany przez matkę, wyniósł ją z rodzinnego domu. Zdążył już jakiś czas temu tylnym wejściem zakraść się tam pod nieobecność ojca, żeby z szuflady jego biurka zabrać rewolwer. Przechodząc na palcach, z butami w ręku, długim korytarzem do kuchennego wyjścia, nie mógł nie zauważyć, że zawsze otwarte drzwi od służbówki teraz są zamknięte. Przez chwilę nawet stał pod nimi i podsłuchiwał z wyrazem zdziwienia na okrągłej dziecinnej twarzy. Zajrzał w końcu przez dziurkę od klucza. Zobaczył rzuconą niedbale na stołek studencką czapkę. Wtedy mógł już spokojnie wejść do kuchni, gdzie stygnący w garnkach obiad daremnie czekał na swoją porę. Tam schował za pazuchę dwa kurze udka, zawinąwszy je w stronicę gazety pełną ogłoszeń matrymonialnych.

Skąd broń w szufladzie, tego nie dojdzie się nigdy. Mogła tam leżeć przez długie lata, uśpiona. W bliskości ciepłego ciała wystarcza jedna chwila, żeby ją przebudzić. Już sam kształt rewolweru jest dla ręki znakiem pełnym treści. Ale to treść specjalnego rodzaju, z pozoru oderwana od rzeczywistości, obca niewinnemu językowi rzeczy codziennych, na przykład noży do chleba i łyżek do zupy. A przecież wystarczy dotknięcie, by wszystkie palce w lot pojęły, gdzie ich miejsce i o co tu chodzi. Środkowy i serdeczny zaciskają się na rękojeści, wskazujący od razu odnajduje spust. Niewykluczone, że rewolwer, z natury swej symboliczny, dopiero wtedy nabiera dosłowności, gdy go ożywi udręka drugoplanowej postaci, gorączka jej gniewnych myśli. I one bowiem szukają gdzieś ujścia, skoro żadne zażalenia i rekompensaty nie są tu przewidziane. Skoro nikt nie wie, co zrobić z nadmiarem żalu. I można się w nim już tylko utopić.

Nie da się walczyć z szemraną bronią, rozplenioną pokątnie, poza kontrolą, jaką zapewniają faktury. Poszczególne egzemplarze dochodzą do głosu z rzadka, w odludnych zakamarkach, gdzie romans niepostrzeżenie przechodzi w kryminał, humoreska w dramat. Posługując się fakturami, łatwo natomiast uzasadnić przeciwstawną opinię, głoszącą, że broń w ogóle nie istnieje. Byłoby lepiej, gdyby to była prawda. Gdyby w obiegu krążyły tylko pociągnięte farbą atrapy z drewna i tektury, strzelające na niby. Ale pełna zapiekłego żalu drugoplanowa postać nigdy się ich zaletami nie zadowoli. Zbyt dobrze zna się na rzeczy, by dać się nabrać. W magazynku egzemplarza wyjętego z szuflady na szczęście tkwił jeden jedyny nabój. Toteż rewolwer mógł wystrzelić tylko raz. Lecz tak jak wszędzie, jedna kulka wystarczy, by z hukiem posunąć sprawy do przodu w najmniej oczekiwanym kierunku. Z drugiej strony, jest wiele sposobów, żeby powstrzymać wystrzał nawet w ostatniej chwili, jeśli tylko błysk oksydowanej lufy został dostrzeżony w porę. Broń drży znowu w rękach większego z chłopców, czekając cierpliwie, aż tramwaj odjedzie i odsłoni szkolny dziedziniec, na którym komendant przyjmuje meldunki od swoich ludzi. Gazeciarz, z brudnymi zaciekami na policzkach, łapczywie ogryza tymczasem kurze udko. Syn notariusza już zaczyna się nudzić. Tramwaj tkwi na przystanku przed gimnazjum tak długo, aż z wolna staje się jasne: nie odjedzie nigdy.

Jeśli jestem motorniczym, czegoś się domyślałem od pewnego czasu. Z początku tylko wpatruję się przez przednią szybę w złącze szyn, ale potem wysiadam z tramwaju, zdecydowany obejrzeć je z bliska. Otóż szyny nie zostały należycie przytwierdzone do podkładów. W istocie podkładów nie ma wcale, wszystko to ledwie się trzyma na ósemkach ręcznie giętych z grubego drutu, skręconych śrubami. Nie wierząc własnym oczom, podchodzę do następnego złącza. Śruby z niego powypadały, komuś zapewne nie chciało się nawet porządnie dokręcić mutr. W kolejnym złączu pęknięta jest druciana ósemka. Popycham szynę końcem buta i patrzę, jak się przewraca. Ach, więc to tak położyli te szyny! Lecz kto je kładł? Tego motorniczy nie może wiedzieć. A kiedy? Zawczasu, to jasne jest nawet dla niego. W bliższej lub dalszej przeszłości. W tej przeszłości, która wydaje się niczym przyczyna ze skutkiem połączona z chwilą obecną, lecz wcale do niej nie należy. Tak jak szynom drewniane podkłady, podkład umownej przeszłości potrzebny jest zdarzeniom, ale dlatego jedynie, że stabilizuje ich bieg. Osadza je trwale na właściwych szynach i spod kół usuwa przeróżne wątpliwości, które inaczej mogłyby doprowadzić do wykolejenia. Póki spełnia swoje zadanie, postacie poddają się złudzeniu, że rozumieją sens tego wszystkiego, w co zostały wplątane.