Выбрать главу

Więc pozostaje tylko przyznać, że o świcie tramwaj ruszył w drogę, wynurzając się z pustki – to już cała prawda, innej nie będzie. Wszelkie fakty dokonane poprzedzające tę chwilę muszą obywać się bez dekoracji, bez tła i bez rekwizytów. Są przecież czymś domyślnym, nie całkiem zobowiązującym, dołączonym do historyjki niczym zwodniczy przypis, pozorowany aneks pamięci, który na przykład notariuszowi dostał się razem z trzyczęściowym garniturem, a motorniczemu z tramwajarską czapką. Gdy tylko człowiek ten wyszedł na tory, okazało się, że nie ubrano go nawet w stosowny strój z mundurowego sukna, tylko w pierwsze lepsze cywilne ubranie z najtańszej zerówki. I w samej rzeczy, gdyby nie ta pożałowania godna niespodzianka, która wytrąciła tramwaj z właściwego mu rytmu jazdy i postoju, zatrzymując go w przypadkowym miejscu jego orbity, mundur byłby już do samego końca niepotrzebny. Nigdy by też nie wyszła na jaw ta zawstydzająca okoliczność, że cywilne ubranie jest źle uszyte: marynarka za ciasna, spodnie z nierównymi nogawkami, jedna za długa, druga za krótka, a w bocznych szwach jak na pośmiewisko tkwi biała fastryga. Dopóki wszystko działało jak należy, przez przednią szybę widać było tylko służbową czapkę, a i to niewyraźnie. I jeśli o nią chodzi, to niczego jej nie brak.

Postawiony wobec oczywistości, motorniczy musi przyznać, że tramwaj od samego świtu nie miał porządnego oparcia pod kołami, przy czym niekiedy bywał nawet obciążony ponad wszelką miarę. Jeśli jestem motorniczym, rzucam w przestrzeń drwiące pytanie: jak to się wszystko mogło trzymać kupy przez cały dzień? Ale nie będzie odpowiedzi. Pozostanie mu kręcić głową, wydymać wargi. Głębiej, w okolicach przepony, wzbiera już coś innego, czego się nie da powstrzymać – pusty śmiech, jego wysoka, cierpka fala. Motorniczy stoi więc przy torach, patrzy na tramwaj i śmieje się jak szalony, aż czapka spada mu z głowy. Nie ma po co wracać na zwykłe miejsce za korbą. Lecz jeśli nie oszalał, prędzej czy później uspokoi się, posmutnieje, podniesie czapkę i otrzepie. Zajrzawszy w pustkę własnego losu, trudno brnąć dalej.

Z tramwajarzem zderzył się jakiś lotnik, wybiegający z bramy pod siódmym, i przeprosił, nie zatrzymując się ani na chwilę, bo śpieszno mu było do kawiarni pod jedynką, gdzie wciąż jeszcze gramofon grał na cały regulator. Motorniczemu nic tak nie działa na nerwy jak te fokstroty, których żwawy rytm naigrawa się z jego zwątpienia. Snuł się trochę po wagonie, siadał tu i tam. Najwyraźniej żadne z tych licznych miejsc siedzących i stojących nie było przeznaczone dla niego. Na przedniej platformie wypalił papierosa, potem pokręcił się jeszcze obok tramwaju, z coraz większym roztargnieniem przyglądając się to pałąkowi, to kołom, to znów okrągłemu zeru, jakby wszystko to widział po raz pierwszy. Potem zaczął się z wahaniem oddalać. Nogi chciałyby pójść do domu, ale myśl nie mogła zdecydować, w którą to będzie stronę. Toteż raz odszedłszy, musiał jeszcze zawrócić, obejść tramwaj dookoła, ruszyć szybkim krokiem w przeciwnym kierunku. Zagląda w ulice odchodzące od placu. Na ich bruku nie da się postawić buta. Każdy krok jest daremny, w którąkolwiek stronę by prowadził. Można tylko kopnąć w malowaną planszę i w odpowiedzi usłyszeć głuchy, dudniący dźwięk. Ta głębia jest czystą iluzją, farbą i dyktą, niczym więcej. To prawda, że miejsca tu mało. Być może inne historyjki mają w sobie więcej przestrzeni, lecz i tak bez wątpienia w każdej można w końcu wpaść na ścianę, uderzyć czołem w planszę, na której zda się otwierać daleka przestrzeń. Motorniczy kopnie w tło nie raz i nie dwa. Będzie kopał zapamiętale, gniewnie, aż odpadnie łata z tektury i odsłoni dziurę wyciętą w tle. Przez otwór zdoła się wyśliznąć, jego czapka w końcu zniknie z pola widzenia. Widocznie było mu pisane błąkać się odtąd pomiędzy historyjkami, w przestrzeniach manewrowych, wśród murów z czerwonej cegły. Omijać rdzawe platformy mechanicznych podnośników, nadeptywać na puste butelki porzucone w trawie. Nie trafi do domu, to rzecz pewna. Żadna bowiem droga tam nie prowadzi.

Jedna za drugą napływały plotki dotyczące zniknięcia naczelnika. Otóż rankiem doznał jakoby ataku apopleksji w drodze do urzędu, gdy tylko dowiedział się o puczu. Postawił oczy w słup, przewrócił się jak stał i więcej się nie podniósł. Karetka pogotowia zabrała go na sygnale, nie wiadomo skąd, nie wiadomo dokąd. Bez wątpienia też widziano go potem na placu w tłumie uchodźców: wygodniej mu było ukrywać się wśród nich anonimowo niż wziąć na siebie trud borykania się z niewyobrażalnym chaosem przyniesionym przez przewrót. Choć z drugiej strony, jak można było usłyszeć, chaos panował w urzędach od niepamiętnych czasów, wydarzenia zerwały tylko zasłonę i ukazały osobom postronnym jego rozmiary. Z innych, absolutnie pewnych źródeł wiedziano ponadto, że naczelnik około południa został aresztowany we własnym domu z nakazu organizatorów puczu, którzy musieli pozamykać w więzieniach popleczników obalonej władzy. Choć z drugiej strony, jak rozgłaszano, ścigali ich tak, żeby nie złapać, a nawet usilnie przeciągali na swoją stronę, proponując synekury przy władzy nowo ustanowionej, niewymagające niczego prócz odrzucenia wszelkich zasad, prócz stosownej bezwzględności i służalczego cynizmu. Na którąś z takich posad złakomił się naczelnik, i dlatego już miał gabinet gdzie indziej, podobno znacznie okazalszy. Jeśli więc prawdą było nawet, że z samego rana doznał ataku apopleksji i został aresztowany, to wobec dalszych okoliczności tej sprawy nie doczekał się współczucia. Większość, z referentami na czele, uznała, że ma to, na co zasłużył.

Lokatorzy kamienic bez przerwy słuchali radia, w nadziei, że z mętnej wody uspokajających wiadomości odfiltrują upragnioną kroplę kojącej prognozy na przyszłość. Pod prąd nikłego strumyczka oficjalnych informacji płynęły coraz to nowe pogłoski o zbliżających się ostatecznych rozstrzygnięciach. A to o rychłym alianckim desancie, niosącym łatwe wyzwolenie, a to o armii Kołczaka, która gdzieś w świecie jeszcze przed kolacją zajmie stolicę i przywróci prawowite rządy, a to o uzbrojonych po zęby partyzantach, obiecujących ratunek przed katastrofą anarchii, a to o spodziewanej interwencji międzynarodowych sił pokojowych, które nakłonią dyktaturę, by zrzekła się władzy, a to o nadciągających Hunach, po których przejściu kamień nie zostanie na kamieniu. Myśli trwały w nieustającym ruchu, odbijając się jedna od drugiej jak szklane kulki do gry, ale zdrowy rozsądek słusznie wierzył tylko w jedno – że pora obiadowa właśnie minęła.

Helikopter, którego przybycia oczekiwano po obiedzie, nadleciał już i krążył, jak się nagle wydało porządkowym. Choć na zasnutym niebie można było dostrzec zaledwie jego cień. Lotnicy rzucili okiem na ów cień i wzruszyli ramionami: to chmury gęstniały nad placem przed opadami śniegu. Lecz gdyby w końcu jednak naprawdę przyleciał, gdzie miałby wylądować? Teraz do dowódcy gwardii należało rozwiązać kwestię tłumu zapełniającego całą przestrzeń placu, której to kwestii wcześniej nie dało się ruszyć przez tyle godzin. W istocie wydawała się ona nierozwiązywalna. Komendant myślał o niej bez przerwy, jak w gorączce, to natchniony wyobrażeniem jakiegoś prawdziwie genialnego posunięcia, to znów osaczany przez rozdrażnienie i zniechęcenie. Anulować zakaz przekraczania linii torów, rozpędzić tłum po bramach, gdy tylko da się słyszeć szum śmigła – wydaje się, że to rzecz najprostsza. Lecz jak potem wyłuskać uchodźców z podwórek, z klatek schodowych, ze strychów, i spędzić z powrotem na plac? Jakimi sankcjami obłożyć obcość i jak oddzielić ją od tego, co miejscowe? Czym się wtedy kierować? Fasonem palt? Zapachem naftaliny? Inaczej mówiąc, komendant nie wiedział, jak to wszystko urządzić, żeby plac był znowu pusty, ale nikt się nie wałęsał po podwórzach, i żeby tłum zniknął, ale nie został uwolniony. Tymczasowe środki nie powinny zamykać możliwości późniejszego, lepszego rozwiązania, gdy tylko ono zaświta. Krążyły różne pomysły także i na ten temat, a żaden z nich nie wydawał się trafiony. Nawet ten najprostszy, zakładający użycie publicznego transportu, z wiadomych względów nie wchodził w grę. Wcale też nie wiadomo, dokąd ludzie ci mieliby zostać odesłani, kiedy wydaje się rzeczą pewną, że miejsca dla nich nie ma nigdzie.