Kelner tymczasem wciąż jeszcze próbował uporać się ze swoją raną, tamując krwotok zimnymi kompresami. Zużył cały zapas czystych ścierek, w jaki zaopatrzone było zaplecze kawiarni, i już zawczasu zastanawiał się, co powie, jeśli jednak przyjdzie mu wytłumaczyć się z tego przed właścicielem. Tak mało znaczył, że na jego cierpienia nie było miejsca. Z powodu nieoczekiwanej komplikacji i tak już zaniedbał się w obowiązkach, a na wyrozumiałość nie mógł liczyć. W tej sytuacji najprościej było wyrzec się zranionej miłości własnej, jak dodatkowej sztuki bagażu, gdy obie ręce są zajęte. Zmuszony sam sobie radzić, miotał się po zapleczu kawiarni bez ładu i składu, znacząc jaskrawymi smugami klamki i lamperie, roznosząc brudną czerwień na podeszwach po szachownicy posadzki. On właśnie jest tu od sprzątania: postać bez innych zadań, zawsze do dyspozycji, i przy tym najłatwiejsza do zastąpienia. Podczas gdy ci, po których się zmywa, zamiata i pierze obrusy, są dla kawiarni, jak i dla całego świata, niezastąpioną podporą, ostoją jedynego ładu. Nie znające współczucia fokstroty trąbiły na cały regulator, wypychając kelnera razem z jego cierpieniem i bezradnością z głównej sali do pakamery na zapleczu, gdzie i tak jeszcze głowa pękała mu od hałasu. Gdyby mógł, wolałby z podniesionym czołem przyłączyć się do wesołego zgiełku i śmiać się ze wszystkiego razem z tymi, których pech się nie ima. Lecz z podniesionym czołem nikt go nigdy nie widział. Z zawodowego nawyku było raczej pochylone w nieustającym ukłonie. Nie mógł się wyprzeć tego poniżonego ciała, do którego pozostawał przykuty, czy tego chciał, czy nie.
A jeśli krew nie przestanie płynąć? Skoro dla piekarza znalazła się pomoc w aptece, w końcu poszedł tam po nią i kelner. Za późno. Do oszklonych drzwi przyczepiono kartkę, która głosiła, że aptekarz wyszedł, wezwany do nagłego wypadku. Kelner widział tylko na jedno oko i tym jednym okiem przeczytawszy, że zamknięte, trochę zbladł. Usiadł na stopniach apteki, zdecydowany już nigdzie się stąd nie ruszyć. Gdyby umarł w progu, ktoś musiałby uprzątnąć ciało, raczej ciężkie i za sprawą zgonu zwolnione z wszelkich obowiązków. Było co prawda jedynym, jakie miał, ale śmierć ucina i takie przywiązania. Trudno by mu było podważyć powszechne mniemanie, że poród jest ważniejszy. Lecz budzi w nim gniew ta zatwardziała stronniczość ogółu, jego arogancka łaska, lgnąca do istot maleńkich i różowych, które budzą swoją bezbronnością obłudne wzruszenia, póki nie podrosną i nie zbrzydną, póki nie zszarzeją, jak wszystko wokół. Łaska ogółu jest nieskora do poświęceń: obyczaj każe, by za jej szlachetne porywy zapłacił ten, kogo ominęła. Ten, na przykład, kto całkiem już w swej szarości odtrącony, nie został nawet wpuszczony do apteki. Kelnerowi było słabo i przez chwilę myślał, że już nic mu nie pomoże. Rana jednak, ni stąd, ni zowąd, szczęśliwie przestała krwawić. Pozbierał się więc i nie czekając dłużej, poszedł posprzątać na zapleczu kawiarni, żeby nie został żaden ślad po zawstydzających scenach poniżenia i strachu, które tam przeżył. Nietrudno mokrą szmatą usunąć plamy krwi z posadzki i z klamek. Tylko fraka nie dało się już doczyścić. To jest prawdziwa krzywda i nieszczęście. Nie wiadomo, czy w zniszczonym fraku kelner zdoła utrzymać się na posadzie. A jeśli nie zdoła – co wówczas włoży na siebie i kim się stanie?
Jeśli jestem którymś z tych statecznych obywateli, od czasu do czasu rzucających na plac spojrzenie z okien na piętrach, mogłem oglądać to wszystko równocześnie: kelnera, gdy szedł chwiejnym krokiem do apteki, aptekarza przepychającego się przez tłum i tę kobietę, która zaczęła rodzić. Porodu należało się spodziewać, skoro ciężarna już od pewnego czasu pokładała się na walizkach. Jej krzyki rozlegały się gdzieś w samym środku placu i ginęły wśród zgiełku innych głosów. Ale z okna na piętrze widać ją było jak na dłoni, gdy ułożona na własnym palcie, z zaciśniętymi powiekami poddawała się gwałtownym skurczom, ściskając w dłoniach rąbek zadartej spódnicy. Przyszło jej rodzić właśnie tam, więc nie mogła liczyć na żadną osłonę przed ciekawością patrzących z góry, z których każdy na ten widok gotów był uznać, że potrzeba intymności jest obca uchodźcom, pozbawionym kultury, nie szanującym samych siebie. Jeśli patrzę z wysoka, uważam, że ten poród zdarzył się całkiem nie w porę, i nie podoba mi się, że służby porządkowe na to pozwoliły.
Tymczasem aptekarz, upominany przez szefa gwardii za nieporządki, ale starszy od niego dwa razy i przy tym w swojej roli niezastąpiony, rozgniewał się i odwrócił plecami, w ten sposób ucinając dyskusję. Wie przynajmniej tyle, że siły natury to żywioł nie dający się wtłoczyć w ramy biurokratycznych nakazów i zakazów ani powstrzymać frazesami o porządku publicznym. Można by teraz spytać podejrzliwie, skąd zdaniem aptekarza wziął się żywioł w tej ciasnej przestrzeni, z wszystkich stron otoczonej tłem malowanym na arkuszach dykty. A jednak nie trwało to nawet kwadransa i żywioł zrobił swoje. Zanim śnieg zaczął padać, dał się słyszeć pierwszy krzyk noworodka. Było już po wszystkim. Urodziło się dziecko, głosiła plotka, która szybko obiegła plac i kamienice. Ale nikt już tego dziecka nie widział na oczy. Ledwie zawinięto je w pieluszki, w kocyki, od razu ktoś je komuś podał, i tyle. Aptekarz nie był w stanie zajmować się wszystkim naraz. Okoliczności wymagały od niego zbyt wiele, zamiast potrzebnej wiedzy miał tylko jakieś blade wspomnienie ćwiczeń prosektoryjnych, które odbył przed laty jako student farmacji, tylko mętną pamięć jakichś ilustracji z atlasu położnictwa, który kiedyś wpadł mu w ręce. Z podwiniętymi rękawami, umazany po łokcie we krwi i w śluzie, sięgał właśnie po ręcznik.
Być może nic prócz narodzin nie mogło wzruszyć tego tłumu, od rana już nazbyt obytego z nieszczęściem. I w samej rzeczy tłum przejęty był narodzinami, wstrząśnięty zaginięciem dziecka. Kto tylko mógł, pomagał w poszukiwaniach, zwłaszcza naoczni świadkowie porodu czuli się zobowiązani uczynić, co w ich mocy, więc obcesowo domagali się wskazówek od niewidomego. To on bowiem, przepychając się nie wiadomo po co między nimi, w najważniejszej chwili zasłonił widok. Białą laskę musiał oddać gwardzistom i bez tego znaku ślepoty jego położenie nie było na tyle oczywiste, żeby go od razu zostawiono w spokoju. Przez swoje czarne okulary niczego nie mógł zauważyć, toteż i nic sobie nie przypomniał, nawet szarpany gniewnie za klapy palta. Wyrywał się, nie pojmując, czego chcą od niego, i tylko coraz mocniej ściskał futerał od instrumentu. Była to okoliczność podejrzana, toteż uczestnicy zajścia nie spoczęli, póki nie wyrwali mu z rąk tego futerału i nie zajrzeli do środka. Znaleźli tam skrzypce. Wśród szamotaniny, jaka wynikła, omal nie zostały strzaskane. Pozostawiony wreszcie w spokoju, niewidomy obmacywał je długo, głaskał i całował, wciąż nie mogąc uwierzyć, że ocalały. Choć wokół każdy wolałby raczej, żeby je trafił szlag i żeby odnalazło się zaginione dziecko. Nie przyjmując do wiadomości nic z tego, co się wokół działo, matka żądała niemowlęcia. Najpierw szeptem, wyczerpana, jak się zdawało, trudami porodu, a wkrótce potem strasznym krzykiem, od którego innym ścierpła skóra. Skoro dziecka nigdzie nie było, zaczęto się domagać od aptekarza, żeby dał zastrzyk na uspokojenie. I aptekarz musiał w końcu spełnić to żądanie. Miał się za sumiennego, nie odmawiał więc niezbędnych środków z własnych zasobów, lecz wydzielał je z ociąganiem i goryczą, obliczając w pamięci, jak wiele już kosztowała go własna przyzwoitość.