Ojciec rodziny przepychał się przez tłum jak oszalały. Roztrącał ludzi na lewo i prawo, zaglądał w kosze i tobołki. Za nim biegła truchcikiem trójka jego dzieci, najmłodsze uczepione poły palta, żeby się nie zgubić; przed nim niosła się pogłoska o zaginionym niemowlęciu. Beznadziejne poszukiwania zataczały coraz szersze kręgi, przyłączali się do nich coraz to nowi ludzie, a tłum po jego przejściu poddawał się falowaniu jeszcze bardziej uciążliwemu niż tamto, które towarzyszyło pladze ulicznego handlu. Dlatego to dopadł go osobiście komendant gwardii porządkowej i wykręcił mu ręce do tyłu, żeby siłą narzucić inny kierunek.
Nie było czasu na żadne głupstwa. Szpaler gwardzistów w gimnazjalnych szynelach z urzędowymi opaskami na rękawach już spychał tłum ku piwnicom pod kinem, z konieczności bijąc laskami na oślep, gdyż inaczej nie udałoby się nikogo odpędzić od tobołów. Przy całym szacunku dla własności, jaki żywili patrzący z okien lokatorzy kamienic, stan wyższej potrzeby uzasadniał brutalność: gdyby tak pozwolono tym ludziom na powrót objuczyć się tobołami, ewakuacja ciągnęłaby się bez końca. To prawda, że podczas tej akcji gwardziści się śmiali. I tak jedni śmiejąc się, drudzy martwiejąc z przerażenia, razem wyzbywali się resztek ufności, pogrążali się bez ratunku w tym samym zwątpieniu. Co do rozkazów, wszystko było jasne, środek placu musiał być wolny natychmiast.
Inaczej helikopter, na razie krążący w chmurach ponad placem, wcale nie zdołałby wylądować. Musiałby odlecieć z niczym, wrócić tam, skąd go przysłano. Odprawienie helikoptera, i to tylko z winy tłumu, z powodu gnuśnego bezwładu, który tak trudno przezwyciężyć, wywracałoby do góry nogami cały porządek ważności spraw. Żadne miłosierne względy dla byle jakich palt na watolinie nie uzasadnią zlekceważenia oficerskiego munduru, w tej kwestii każdy z miejscowych przyznawał rację komendantowi gwardii. Uzyskanie wolnej przestrzeni, choć przez tak wiele godzin wydawało się niepodobieństwem, przyszło mu w końcu niewiarygodnie łatwo. Wystarczyło zabrać pęk kluczy od kina z szuflady u fotografa. W ciągu krótkiej chwili na placu nie było już nikogo, po przyjezdnych zostały tylko bezpańskie walizki. Kto chciał, mógł je sobie wziąć. I wszyscy, którzy w swoim czasie za sztukę porcelany oddawali uchodźcom papierosy schowane na czarną godzinę, teraz poczuli się oszukani i ograbieni. Niedawną obecność, tak nagle przemienioną w nieobecność, komentowano z tym większą złością, że kiedy tłum koczował jeszcze na placu, nie wszyscy z miejscowych zdążyli wyrazić opinię o jego obyczajach, poczynić stosowne porównania i dojść do konkluzji o dziczy nie wiadomo skąd przybyłej, o nieuchronnych zniszczeniach, jakie muszą wyniknąć z jej obecności. Naraz zrobiło się za późno, żeby w tej kwestii zabrać głos. Ledwie plac opustoszał, ku powszechnemu zdumieniu okazało się, że klomb pozostał nietknięty. Tłum jakimś cudem ominął go i nie stratował nawet wtedy, gdy ustępował pod ciosami pałek. Jeśli jestem którymkolwiek z okolicznych mieszkańców, uważam, że właśnie za to należy się gwardzistom szczególne uznanie. Kiedy było już po wszystkim, z bramy pod siódemką wynurzył się policjant, ściskając w palcach ogryzione do połowy skrzydełko od kury z rosołu. Tymczasem pierwsze płatki śniegu spadły na żółte kwiaty.
I oto helikopter w swej obłej postaci wynurzył się nagle z kłębowiska chmur, wzbudzając wiatr, który omal nie pozrywał sztandarów z fasad, a kapelusze i gimnazjalne czapki zdmuchnął z głów, jakby nic nie ważyły. W kawiarni jego szum został z miejsca rozpoznany, ledwie tylko zaczął się wdzierać z daleka między krzykliwe dźwięki fokstrotów. Gramofon zamilkł nagle. Lotnicy w pośpiechu wybiegli na plac, w samą porę, żeby zobaczyć helikopter lądujący na bazaltowej kostce przed urzędem okręgowym. Śmigło wirowało coraz wolniej, aż całkiem się zatrzymało. Generał ukazał się jako ostatni i nie miał na sobie płaszcza ani nawet czapki. Widać zdarzało mu się jednak czasem czegoś zapomnieć, tak pomyślał komendant gwardii, i jego serce załomotało z radości, że płaszcz mu się teraz dostanie, a do tego jeszcze czapka, jako niespodziewany naddatek, na który w żadnym razie nie śmiałby liczyć. W generalskiej czapce i płaszczu będzie miał wszystkich pod swoją komendą, również aptekarza; niech pożałuje, że potraktował go jak durnia. Również policjanta, który odtąd zobowiązany będzie salutować mu, stając na baczność, i składać pisemne raporty. Czym bowiem były wyświecone garnitury, przyciasna policyjna kurtka, sfatygowane miejscowe jesionki, palto z futrzanym kołnierzem, a nawet jego własna dobrze skrojona marynarka z metalową odznaką w klapie wobec generalskiego sukna i złotej nici? Nie wspominając już nawet o ciemnych paltach na watolinie, przybyłych nie wiadomo skąd, licznych, szmatławych i bez żadnej wartości.
W ostatniej chwili młodszy referent wybiegł jeszcze z urzędu z zapomnianą walizkową krótkofalówką. Chciał ją podać lotnikom przez drzwiczki helikoptera, ale już nie zdążył, bo śmigło zostało znowu wprawione w ruch. Ledwie widoczny za oszronioną szybą pilot helikoptera nosił skórzaną kurtkę i ciemne lotnicze okulary. Boki maszyny pokryte były warstewką lodu. Lecz wystarczyło na chwilę wytężyć wzrok, by dostrzec, że poszycie kadłuba zrobione jest z arkuszy grubej tektury falistej, oklejonych błyszczącym sreberkiem. Widok taki już sam w sobie wystarczał, by nabrać licznych wątpliwości najróżniejszego rodzaju. Trudno byłoby sobie wyobrazić, jak helikopter ów mógł przetrwać, lecąc wysoko nad ziemią, być może z daleka, zupełnie bez gruntu pod płozami, w gęstych chmurach, i co takiego uczynił pilot, żeby maszyna nie spadła od razu po starcie. Ale oficerom w ich historyjce wypłacano pobory nie tyle za latanie, ile za to, że mogli się powstrzymać od zadawania pytań i potrafili obywać się bez odpowiedzi. Tę lekkość, z jaką zawsze gotowi byli wskoczyć do kabiny, tę imponującą niepodatność na wahania ceniono przecież wysoko. Lotnicy z tego żyli, że na ziemi nic ich nie trzymało, ani przywiązanie, ani obawa. To pewne, że tylko dzięki swej niezrównanej nonszalancji byli zdolni utrzymywać się w powietrzu razem z maszyną. A przecież nie nadawali się do niczego innego. Niewykluczone zresztą, że tam, w swojej historyjce, latali wyłącznie na podobnych makietach. I prowadząc je pewną ręką, kreślili w powietrzu beczki, pętle, korkociągi, których pusta elegancja nieodparcie narzucała przekonanie, że wszystko jest w najlepszym porządku, a do latania nie potrzeba nic oprócz zimnej krwi i niezłomnej wiary w szczęśliwą gwiazdę. W samej rzeczy, nie było potrzeba nic więcej. Kiedy dowódca gwardii salutował maszynie przed frontem swojej kompanii honorowej, kiedy gardła gwardzistów na komendę wydały pożegnalny okrzyk, a mieszkańcy okolicznych kamienic, którzy wylegli na trotuary, zaczęli machać chusteczkami, helikopter nagle wzbił się w powietrze i zniknął w chmurach. Tylko jeden niewielki arkusz tektury falistej, szeleszcząc naderwanym sreberkiem, spadł z wysoka prosto pod nogi gapiów.
A potem śnieg rozpadał się na dobre i wciąż na nowo zasypywał ślady. Czystą bielą przykrył sfuszerowane tory tramwajowe i rozdeptane ekskrementy. Padał i padał przez dobry kwadrans albo dłużej, póki nie wyczerpały się w chmurach jego zasoby. Kiedy już wszystek spadł, to zniknęły i chmury, za to z kolei mróz ścisnął mocno. Jeśli się wie o eksplozji, która przed południem wstrząsnęła przestrzenią manewrową, mróz nie zdziwi: sprężarka, przypadkiem ocalała, po reperacji transformatora podjęła pracę. Na szybach zaczęły się rozrastać nieprzebyte lasy, i ta nieoczekiwana roślinność, srebrzysta jak bilon nieszczęśliwie utracony swego czasu przez gazeciarza spod ósemki, odcięła lokatorów mieszkań od wydarzeń rozgrywających się na placu. Lecz w istocie na placu nie działo się już prawie nic. Jego środek przecinały ślady butów komendanta gwardii, pozostawione na śniegu, gdy szedł do kawiarni po generalski płaszcz. Kroki długie, zamaszyste, bo komendant szedł jak po swoje. Ale w szatni po płaszczu nie było ani śladu. Tam gdzie przedtem wisiał, boleśnie kłuła w oczy pustka. Kelnera także nie było. Został po nim zniszczony frak, przewieszony przez poręcz jakiegoś krzesła. Nikogo na sali, nikogo na zapleczu. Tylko gramofon z wielką tubą przypominał o tym, że niedawno trwała tu zabawa: na jego okrągłej tarczy wciąż obracała się w ciszy płyta. Był to kosztowny model, urządzenie wysokiej klasy, jakiego nie miał nikt w okolicy. Zapewne i on pochodził z bagaży uchodźców. W kącie walał się, nie wiedzieć czemu, damski kapelusik z piórkiem. Trzaskały na wietrze drzwi wejściowe, które student zastał niedbale otwarte i nie zadał sobie trudu, żeby je zamknąć. Lodowate podmuchy podwiewały biały obrus; na brzegu stołu piętrzył się wciąż jeszcze stos brudnych naczyń po wspólnym obiedzie, opróżnione kieliszki, talerze z resztkami golonki i smugi czekoladowego kremu zaschnięte na szkle salaterki. Niedopita herbata zamarzała w filiżankach.