Pod ścianami kamienic kluczyły na śniegu niepewne ślady kroków studenta, wracającego z niczym. I przeplatały się z jakimiś innymi, zostawionymi chwilę wcześniej przez kogoś, kto był szybszy. Śnieg, z wolna przestając padać, jeszcze je trochę przysypał, aż stały się całkiem nieczytelne. Miejscami to, co było zamazanym konturem podeszwy, wyglądało raczej jak odcisk psiej łapy. Na zakręcie przybrało nawet kształt szponów drapieżnika, by potem znowu zamienić się w zarys zwykłego obcasa. Idąc tym tropem, student trafił na dziedziniec gimnazjum, akurat w chwili gdy jego ludzie wznosili okrzyk na cześć nowego dowódcy gwardii porządkowej w randze generała. Generał miał okropną szramę nad okiem i w mowie hardość pierwszoplanowej postaci, której przywilejów zawsze pożądał. Czy zechce wziąć teraz odwet za wcześniejsze upokorzenia, na przykład za pewien epizod, kiedy to był bity butami po głowie? Ale jakimi znowu butami? Wszystkie upokorzenia zaćmił blask szamerunków wraz z dołączoną do nich pamięcią złotego pasma przewag, zdobiącego całe jego życie. Oprawny w ramkę srogi marszałek o przeszywającym na wylot spojrzeniu nie powstydzi się tego generała. Nawet to, że z lekka seplenił, nie miało większego znaczenia, skoro odtąd miał już tylko wydawać komendy, a te zawsze brzmią przekonująco. Komenda „w lewo zwrot” wystarczyła, żeby wszyscy gwardziści w jednej chwili odwrócili się do studenta plecami, trzasnęły tylko obcasy, zaskrzypiał śnieg. Gdyby nawet próbował zaprotestować przeciwko takiemu obrotowi spraw, teraz już jako drżący z zimna cywil, to i tak niepodobieństwem było przekrzyczeć śpiew gwardzistów, który na komendę popłynął ponad dziedzińcem gimnazjum zaraz po okrzykach. W wojskowym pasie zapiętym na zwykłej marynarce student wyglądał raczej głupio. Na przygarbionych ramionach ubranie wisiało bez fasonu. I tylko generał na chwilę zatrzymał na nim wzrok. Było to spojrzenie zimne, drwiące, które trudno wytrzymać, toteż student odwrócił się i odszedł.
Jego wątek, jak się z rana wydawało, wystarczyłoby tylko mocniej zacisnąć, żeby utrzymał w ryzach wszystkie pozostałe. Lecz teraz, stargany, urwany w połowie, na nic się więcej nie przyda. Gdyby tylko mógł, student wyrwałby go własnoręcznie z osnowy, cisnął na ziemię, podeptał z wściekłością i pogardą. Zdradzony także przez samego siebie, nie liczył już na nikogo. Dlatego ślady jego butów od bramy gimnazjum mogły prowadzić tylko do kamienicy pod piątym. Po drodze zatrzymał się raz i wygrzebał spod warstwy śniegu swoją pałkę, którą z rana utracił, a która cały dzień przeleżała w rynsztoku. To dlatego, że tak wysoko nosił głowę, była dla niego niewidoczna. Tak samo jak dla jego ludzi, bo ich także rozpierała duma. Teraz, idąc ze wzrokiem wbitym w ziemię, od razu ją zauważył. Musiała wypaść z tramwaju, gdy potykali się o nią wysiadający uchodźcy. Można się było nią podpierać jak laską. Do tego też jej użył, był bowiem bardzo zmęczony. Lecz także udręczony, a przez to śmieszny, i zgoła ośmieszony, a przez to w rozpaczy. Wtrącony w śmieszność, utopiony w niej przez jakąś ledwie zauważalną osobistość, która nieoczekiwanie wydobyła się z dna poniżenia. Mogła tego dokonać tylko w zaciętej przepychance na granicy śmieszności i rozpaczy. Albowiem to z rozpaczy śmiesznych i śmieszności zrozpaczonych bierze się taka zamiana ról, możliwa wówczas jedynie, gdy szczęśliwym trafem nawinie się inna postać, jeszcze bardziej podatna na ośmieszenie. Miłość własna każe ratować się przed banałem i drugorzędnością choćby w pojedynkę, choćby i cudzym kosztem; szukać dla siebie specjalnych środków wyrazu – twardego tonu, drwiącego błysku w oku, wyniosłej pozy – jak zbawienia.
Student wciąż jeszcze nie dowierza, że figura bez żadnej zasługi ni stąd, ni zowąd została komendantem gwardii. Czyżby to znaczyło, że awans na komendanta gwardii nic nie był wart? Pozbawiony nie tylko złotych lampasów, lecz i gwardii, którą sam stworzył, zdegradowany przez zbieg okoliczności i w hierarchii szarż strącony poniżej szeregowych gwardzistów, utracił wiarę w swoje szczęśliwe przeznaczenie, a pycha uszła z niego jak powietrze z przekłutego balonu. Niestety, bez wiary i pychy nic już nie znaczył. Nie było żadnej sprawy w polu widzenia, której mógłby się podjąć, żadnego miejsca, w którym jego obecność miałaby jeszcze sens. Długie buty przypominały mu o zdarzeniach budzących odrazę, więc chętnie zostawił je na wycieraczce za drzwiami, razem z resztką fetoru stygnącą na podeszwach. Zrzucił także pas. Jedyne, co miałby ochotę teraz uczynić, to zamknąć się na klucz w swojej izdebce na poddaszu. Oto leży bez sił na posłanym łóżku. Od czasu do czasu jeszcze czka po sutym obiedzie, ale kiedy poczuje głód, nie znajdzie w domu nawet kromki chleba. Zapala papierosa, ostatniego z paczki, a nad jego głową powietrze mętnieje od dymu. Student nasłuchuje. Kroki na schodach zatrzymały się piętro niżej. To znaczy, że na razie nikt po niego nie idzie. Życzyłby sobie, żeby na przykład pomysł zamknięcia go w schronie pod kinem nie zaświtał generałowi i później. Nie wie tylko, co ma ze sobą zrobić, jeśli zostawią go w spokoju. Wypuszcza dym i patrzy w okno – tak długo, że aż łzy stają mu w oczach. A za oknem czyste niebo, zimne jak lód.
Lokatorzy kamienic chętnie przyznawali, że zdecydowane posunięcia nowego dowódcy w randze generała obnażyły wewnętrzną chwiejność byłego komendanta bez wojskowego stopnia, odsłoniły jego zbędne skrupuły, uleganie na wskroś cywilnym sentymentom i brak dostatecznie jasnego wyobrażenia o tym, co jest właściwe, a co karygodne. Nie był on prawdziwym bohaterem, gotowym na wszystko dla osiągnięcia celu, który uświęca środki, łatwo to poniewczasie przyznać. Pierwszą z tych śmiałych decyzji, którymi generał poświadczył, że jest człowiekiem czynu, było zatrzymanie uchodźców w schronie pod kinem, skoro tak się złożyło, że już w nim siedzieli. Lub raczej stali, stłoczeni tak jak przedtem w tramwaju, który ich przywiózł, i czekali, aż ktoś ich wypuści. Jeśli jestem generałem, nie przeceniam swojego pomysłu, muszę jednak pogodzić się z tym, że na razie nie widać lepszego. Bo nawet gdyby najwyższym nakładem starań pozbawić uchodźców tej właściwości tak dla ogółu kłopotliwej, jaką było życie – niewiele dobrego udałoby się przez to osiągnąć, cóż bowiem począć wtedy z przyprawiającą o ból głowy liczbą niepotrzebnych ciał? A wszystkie będą się dalej rozpierały w przestrzeni i swym martwym bezwładem tym gorszy będą sprawiały kłopot. W tym większym pośpiechu trzeba będzie szukać wyjścia z jeszcze bardziej niewygodnej sytuacji. Zdaniem generała pozostawienie uchodźców w schronie pod kinem było rozwiązaniem połowicznym, lecz i tak o wiele lepszym niż tchórzliwe zwlekanie, jak dotychczas, niż wymigiwanie się od podjęcia stosownych kroków, niż zdawanie się na łaskawy los, w nadziei, że rozwiązanie znajdzie się samo. Dla porządku należało już tylko wyłapać sieroty.