Obława, przeprowadzona z hałasem przez gwardię porządkową, zakończyła się jednak niepowodzeniem. Dzieci nie znaleziono. Okazały się sprytniejsze od gwardzistów, przy tym niewiele miały do stracenia. Schwytano tylko jednego malca z żałobą na rękawie i za paznokciami, a i to przypadkiem, gdy kradł dla koleżków cukier w jakiejś kuchni. Pojmany przez gospodynię i wezwane na pomoc sąsiadki, wyrywał się zrazu jak dzikie zwierzę, kopiąc i gryząc, aż opadł z sił. Potem już dał się zaprowadzić do sztabu pracującego w kawiarni pod jedynką, i tam, patrząc tępo w podłogę, zeznał przesłuchującemu go referentowi, że przelazł przez okno, wyjąwszy szybkę. Reszta bandy przesiaduje na dachach, służąc pod rozkazami dowódcy uzbrojonego w prawdziwy rewolwer. Za swoje rewelacje ów malec zażądał na koniec tabliczki czekolady. Gdyby go wypytać i o to, wyszłoby może na jaw, że po przesłuchaniu spodziewał się wypuszczenia. Miał nadzieję w chwale powrócić na dach i tam starszym od siebie rozdać czekoladę po kawałku. Generał kazał zamknąć go w pakamerze za kawiarnianą szatnią. Notariusz, uczestniczący teraz w pracach sztabu, od razu dowiedział się o tych zeznaniach. Poszedł więc zajrzeć do własnej szuflady i jego niepokojący domysł z miejsca się potwierdził.
Musiał czym prędzej powiedzieć o tym żonie, czekał więc na jedną jedyną chwilę ciszy i spokoju; na próżno. W jego domu burza szalała w najlepsze. Żona kłóciła się ze służącą o kurę z rosołu, której ostatnie skrzydełko dostała dziewczynka, kiedy obudziła się z długiego popołudniowego snu. Kura miała dwie ćwiartki dolne i dwie górne. Więc co się stało z tą akuratnie podzieloną całością, której do równego rachunku zabrakło trzech ćwiartek? Podejmując dochodzenie, żona notariusza po części znała już skandaliczną prawdę, zdążyło dojść do jej uszu, że stróż widział policjanta – kto by to pomyślał, patrząc na to ociężałe dziewczynisko, jej służącą – jak chyłkiem, schodami dla służby opuszczał ten dom w niedopiętym mundurze, z porcją kury w garści. Nie w tym rzecz, że zginęły trzy ćwiartki kury, chociaż i taka strata była absolutnie nie do przyjęcia. Chodziło, krótko mówiąc, o znacznie poważniejsze szkody moralne, o urągające przyzwoitości zdarzenia, na które nie da się przymknąć oka. Pani ucierpiała, jej zaufanie zostało nadużyte, jej dom pohańbiony. Nie musiała tolerować występku pod swoim dachem ani chwili dłużej. Nic więcej jej nie obchodziło, sumienie miała czyste.
Zanim jednak służąca została odprawiona, syn niespodziewanie powrócił, przemarznięty do szpiku kości, z nosem i uszami na pół odmrożonymi, w okularach z pękniętym szkłem, i kiedy ukazał się w drzwiach, trwająca od rana domowa awantura rozpłynęła się na chwilę we łzach ulgi. Pani i służąca bez namysłu padły sobie w objęcia. Nie tracąc ani chwili, rozpalały już pod kuchnią, odgrzewały rosół, kręciły kogel-mogel. Przybiegła dziewczynka i wdrapała się bratu na kolana, żeby lepkimi rączkami rozcierać mu uszy i nos. Notariusz, siląc się na surowość, zażądał zwrotu rewolweru, co jednak okazało się niemożliwe: broń pozostała na dachu, w rękach nieobliczalnego gazeciarza spod ósemki, znanego łobuza. Można było co najwyżej uspokoić generała zapewnieniem, że w magazynku znajduje się jeden jedyny nabój, o czym notariusz wiedział najlepiej: trzymał ten nabój dla siebie, na wypadek, gdyby kiedyś życie zbrzydło mu do reszty. Jeden nabój to mało, ale też o wiele za dużo, skoro każdy z osobna mógł nim zostać trafiony. Toteż cały sztab powstrzymywał generała przed działaniem, wszystkim wydawało się ono równie niebezpieczne jak bezczynność. Nabity rewolwer w zasadzie powinien prędzej czy później wystrzelić, choć liczono właśnie na niedoskonałość reguł, na to, że się od czasu do czasu zacinają. Może i ta się zatnie – a jeśli nawet zadziała, to niech chociaż padnie na kogo innego. Nikt nie miał ochoty rozstawać się z życiem, nie wyłączając notariusza, który sam się najbardziej przyczynił do zaistniałej sytuacji i poniekąd był za nią odpowiedzialny. O tym, co może się dalej wydarzyć, każdy miał własne nieprzyjemne wyobrażenia. I przez to wszystko nikt nie wiedział, co robić. Dla ukrócenia nieporządków na dach należałoby może wysłać karną ekspedycję. Policjant jednak wiedział swoje, a będąc człowiekiem nie najmłodszym i z brzuszkiem, wolał na początek ogłosić przez tubę, że darowane zostaną gazeciarzowi jego sprawki i anuluje mu się poranny mandat, o ile tylko zejdzie z dachu. Czemu nie miałby usłuchać, sam zaledwie przed chwilą zdradzony przez przyjaciela? Póki jeszcze i on miał kogo zdradzić, jego położenie nie było beznadziejne.
I gdy tę rzecz udało się przeprowadzić, gdy zapłakana praczka zabrała do sutereny pod ósmym swojego krnąbrnego synka, a na rewolwerze położył rękę generał, wtedy ostatecznie rozbito zmowę wyrostków obcych i miejscowych. To, co tutejsze, zostało na powrót oderwane od tego, co napłynęło skądinąd, i był to pierwszy krok do uporania się z nieporządkiem. Dla wszystkich byłoby bezpieczniej, gdyby broń spoczęła na powrót w szufladzie, z której ją wyjęto. Ale to rozwiązanie, niezgodne z wolą generała, nie było już możliwe. Co do pozostałych kwestii, zdaniem porządkowych wyglądały one coraz lepiej. Dzieci z sierocińca nie miały już na co czekać, na wpół przymarznięte do dachu urzędowego budynku. Zaczęły wymachiwać niezbyt czystą białą chustką, żeby dać do zrozumienia, że mają dość. Dla pewności trzymane przez samego generała na muszce rewolweru, schodziły pojedynczo po schodach pożarowych urzędu, u dołu obstawionych przez gwardzistów. Potem z podniesionymi rękami, z opuszczonym wzrokiem, zbite w gromadkę czekały pod strażą pośrodku placu na to, co zostanie postanowione w ich kwestii. Gdy oglądało się je na tle gimnazjalnych szyneli z pewnego dystansu, na przykład z jakiegoś okna od frontu, to nawet te największe nie wydawały się wcale duże. Jak widać, niewiele było trzeba, żeby nauczyć je moresu. Ledwo porządnie przemarzły, od razu zaczęły się kulić i pociągać nosem. Jeśli tkwię w oknie, to uważam, że siąkanie przystoi sierotom i znacznie lepiej od rozwydrzenia pasuje do żałobnych opasek na ich rękawach. Spokojni mieszkańcy kamienic mają prawo oczekiwać spojrzeń utkwionych w czubkach butów, wolno im spodziewać się zachowania cichego i pokornego, które by nie popadało w arogancką sprzeczność z wymową przykusych i znoszonych kurteczek, tyle razy łatanych. Ale w sprawie tych sierot cóż można było postanowić? Odprowadzono je do schronu pod kinem, ot i wszystko. Tam mogły się wreszcie ogrzać, lecz dla odmiany ciasnota dawała im się we znaki, kiedy tak stały ściśnięte między paltami dorosłych. Ledwie je było słychać, gdy skarżyły się płaczliwie na brak powietrza.
Jeśli jestem którymś z tych lokatorów patrzących zza firanki, myśl o uchodźcach zamkniętych w schronie nie odbiera mi spokoju. Sądzę raczej, że na jego ciężkich drzwiach wszystko się tu kończy. A przestrzeń, której można się domyślać za nimi, w ogóle nie należy do tej historyjki. Tyle wiem, że problem przestał istnieć, obce ciało usunięto. Stan pierwotny, trwający szczęśliwie, zanim się pojawili uchodźcy, został przywrócony. Wdarłszy się tak natarczywie w sam środek swojskiej przestrzeni, nie dość obszernej i nie dość zasobnej dla wszystkich, zostali z niej jednak ostatecznie wykluczeni, raz na zawsze usunięci z pola widzenia. Jakaż to ulga dla mieszkańców kamienic. Tak oto historyjka na ich oczach zmierzała prosto ku pomyślnemu zakończeniu. Nikomu nie spadł nawet włos z głowy, nikomu nie stała się krzywda, jeśli nie liczyć paru siniaków i pewnej ilości krwi.