Generał nie cofnie się przed niczym, to pewne. Chce obowiązek swój spełnić sumiennie, a potem z miejsca wyrzucić z pamięci szczegóły tego, co przyszło mu uczynić. Nie zniósłby zwłaszcza, gdyby oczekiwano, że się ze swoich działań wytłumaczy. Czy jednak nie obawia się, że jakaś wyższa instancja władzy zechce się kiedyś, w przyszłości, zainteresować sprawą schronu pod kinem? Może ktoś go kiedyś otworzy? Może łopaty natrafią na przeżarte wapnem resztki sukna i watoliny? Ale jakaż znowu wyższa instancja, w jakiej znowu przyszłości? Prawdziwą naturą najwyższej władzy jest jej wieczna nieobecność. Skąd by się zresztą tutaj wzięła, kiedy brakuje nawet naczelnika urzędu okręgowego, a o parę kroków od placu przestrzeń zamykają pejzaże miejskie wymalowane na planszach z dykty?
Trzeba się teraz śpieszyć, bo i generał się śpieszy. Raz wysadzona ze swego toru, historyjka wskoczyła w jakieś inne koleiny. W te same, w które każda zapada się prędzej czy później, nie mogąc ich ominąć, bo to właśnie są koleiny świata, zawsze gotowe nadać bieg temu, co toczy się bez celu i kierunku. I już zmierza ona wśród przedwieczornej ciszy prosto ku zdarzeniom gwałtownym i okrutnym, jakby nie było nikogo, kto się o nią zatroszczy. Jeśli ta historyjka należy do mnie, nie jest w mojej mocy odwrócić jej bieg, cofnąć zdarzenia. Lecz o ile mogę tu wpłynąć na cokolwiek, to już ostatnia chwila, żeby puścić w niepamięć wszystko, co uchodźcy popsuli swoim wtargnięciem, wybaczyć im ich niefortunne istnienie i wynikającą z niego skłonność do zajmowania miejsca w przestrzeni. Usprawiedliwić uparte starania tych postaci, żeby gdzieś się podziać, a także bicie serc i skurcze bezbronnych jelit. Sprawy zaszły już tak daleko, że nie ma dla mnie innego wyjścia niż przyznać się do tego tłumu. Niż wziąć na siebie kłopotliwy ciężar przynależności. Skoro nie da się od niej uciec.
Łuny wieczoru zwiastują rychły finał. Pulsują także pod zaciśniętymi powiekami. Niebiosa będą tak płonąć purpurą, póki w jakiejś mrocznej chwili nie pokażą się na nich gwiazdy. To tylko pewna ilość gwoździ srebrnych, utkwionych w materii sklepienia i potrzebnych po to jedynie, by podtrzymywać fałdy atłasu, lub raczej taniej połyskliwej satyny, tej samej, którą się bierze na podszewki płaszczy. Przy użyciu młotka osadzono je w podłożu mocno i raz na zawsze, a mimo to nie można się ich nigdy doliczyć: chowają się w tych fałdach i drwiąco rozbłyskują na nowo to na krańcach jednego, to znów drugiego gwiazdozbioru, dowodząc, że umowne granice nic nie znaczą. Powszechnie znane nazwy konstelacji są mimo to skrupulatnie przytaczane w fakturach. Bez żadnego odniesienia do symbolicznych znaczeń: w rubrykach, do których należy wpisać ilość i rodzaj materiału, każda metafora rozmienia się na drobne. Czy to znaczy, że gwiazdy służą tylko kolejnym i coraz to sprytniejszym nadużyciom, że samo ich istnienie stwarza grunt matactwu? Czy są niepotrzebne? Ależ nic podobnego. Gdyby teraz zażądać zwrotu srebrnych gwoździ ściśle według faktury, nie miałaby się na czym utrzymać nieogarniona płachta ciemnej materii, podbicie nieboskłonu. Spadłaby nieuchronnie, odsłaniając konstrukcję z nieheblowanych sosnowych desek. Lecz tej i tak nie zobaczyłby nikt. Cały świat szamotałby się w tym czasie w połyskliwych fałdach, pośród piekielnego zgiełku, pełnego pomieszanych głosów i rozsypanych myśli, zalegających wszędzie jak potłuczone szkło.
W obskurnym magazynie majstrowie spokojnie grają w karty o kolię z brylantem, wyjętą z kasy ogniotrwałej notariusza, spoczywającą w otwartym pudełeczku wyściełanym aksamitem. Nikt już się o nią i tak nie upomni. O interesy są spokojni. Wszystkie główne instalacje pozostały w ich rękach i wszystkie będą im dalej przynosiły pożytek. I tylko tlący się nieustannie gniew, że skazano ich na życie bez kobiet, nagle się w nich rozpala, gdy kierową damę z rozmachem przebijają na stole królem. Uważając pokątną eksploatację zapleczy za swój jedyny przywilej, który z ledwością może wynagrodzić narzucone im niepojęte ograniczenia, majstrowie nie cofną się przed niczym w jego obronie. Gdyby ktokolwiek chciał ich powstrzymać, powinien od razu przygotować się na najgorsze. Na szaloną eskalację strat, na zniszczenia, jakie trudno sobie zawczasu wyobrazić. Jest im bowiem wszystko jedno, czy cokolwiek zostanie tu ocalone, a jedyne, czego się będą twardo trzymać, to zasada stawiania na swoim. Ten zaś, kogo obchodzi coś więcej niż zysk i strata, musi się ugiąć przed ich niezłomną obojętnością, ponieważ w obojętności tkwi siła, a w przywiązaniu jest tylko słabość. Jeśli to moja historyjka, pozostaje mi negocjować, godzić się na poniżające kompromisy, ustępować i nie tracić nadziei.
Z pewnego punktu widzenia nie ma zmyślonych opowieści. Każda na koniec, choćby wbrew wszelkim pozorom, okazuje się prawdziwa i nieunikniona. Każda jest sprawą życia i śmierci. Ten, kto przemieszkuje na jej niewidocznym zapleczu, musi przyjąć cały zamknięty w niej ból, bezpański i wspólny, który przelewa się to tu, to tam – bo naczynia, którymi płynie, są połączone. Być może każda z postaci przeklina miejsce, jakie jej przypadło w udziale, pewna, że ją oszukano. Zdarzenia są śledzone podejrzliwie, jak wątpliwe numerki wyskakujące z maszyny do losowania. Ale im głębsza rozpacz i zwątpienie, tym mocniejsza wiara, że jakaś potężna i bezstronna instancja na końcu wszystko rozsądzi, zważy krzywdy, wynagrodzi cierpienia. A jeśli to z jakichś powodów niemożliwe? Nawet jawną niesprawiedliwość i złośliwą nonszalancję przyjęliby ufniej niż bezradne milczenie. Jeśli to moja historyjka, wybaczą mi wszystkie winy, tylko bezradność okaże się naprawdę niewybaczalna, bo tylko ona obraża każdą z postaci, wywraca jej poczucie sensu i rani, raz na zawsze odbierając nadzieję. Kiedy rzecz zbliża się do zakończenia, nie ma już komu dźwigać ciężaru wszystkich niepowodzeń i upokorzeń, któremu nie dali rady nawet najbardziej nieszczęśliwi. Jeśli ta historyjka należy do mnie, już tylko zaciskam powieki, żeby nic nie widzieć. Czyż nie jestem w niej postacią najostatniejszą z ostatnich, tą, która w końcu musi wziąć na siebie cały ból?
Ku końcowi tej opowieści nad opustoszałym placem niesie się śpiew gwardzistów. Śpiew usypia niepokój, mgłą zaciąga myśli. Sprowadza sen na jawie na chór, tak samo jak na parter i na balkony. Póki gwardziści śpiewają, śni się im odwaga i braterstwo, nieskalane brudem prywatnych kalkulacji. Pieśni nie mają własnej siły, czerpią ją z ciszy. Mogą rozbrzmiewać tak donośnie dzięki temu, że inne odgłosy świata nagle umilkły. Wartownik strzegący wejścia do schronu sennie rozgrzebuje śnieg którąś z lasek skonfiskowanych uchodźcom. Powiedzmy, że wyfasował tę białą. Ale to już bez znaczenia, nie będzie więcej okazji, by użyć jej dla wymuszenia posłuchu. W jakiejś chwili musi zadziwić go cisza, która ciężko zaległa tam, gdzie przedtem słychać było stłumiony szum głosów. Dyskretnie otwiera uszczelnione drzwi, zagląda do piwnicy, której z rozkazu dowództwa przyszło mu pilnować. Jest pusto, zupełnie pusto we wszystkich kątach, nie ma tam nikogo. Tylko powietrze stoi ciężkie od oddechów i naftaliny. Wartownik nie wierzy własnym oczom. Woła kolegów i przełożonych, woła policjanta, biegnie do samego generała. Uwięzieni zniknęli bez śladu, nawet dzieci z sierocińca, nawet służąca od notariusza, podczas gdy kłódka pozostała nienaruszona. Generał w otoczeniu swojego sztabu uważnie obejrzał kłódkę jako niepojęte kuriozum. Każdemu z osobna przemknęła przez głowę myśl, że śni, inaczej nie umieliby sobie wyjaśnić tego, co widzieli na własne oczy. Ale zdrowy rozum nie mógł się buntować przeciwko oczywistości.