Niczego nie da się odwołać: co się już stało, to się nie odstanie. Przykry niepokój ogarnia wszystkich zainteresowanych, jakby nagle poczuli czyjś wzrok na swoich plecach, kiedy już byli pewni, że nic nikomu do tego, co właśnie mieli uczynić. Naraz zaczynają się obawiać czegoś nieokreślonego, choć już przywykli, że to ich się obawiano. Wiadomo przecież, że tylko martwi niczego nie oceniają, pokornie godzą się na wszystko. Teraz trzeba więc liczyć się z tym, że posunięcie, które zabitych wcale by już nie raziło, zostanie potępione przez ocalonych. Nie należy się po nich spodziewać, że łatwo wybaczą to wszystko: umyślnie zatkaną wentylację, naszykowane zawczasu worki z wapnem i łopaty. Ich oburzenie, jak można sądzić, wydostało się razem z nimi na swobodę, gdzie obierze kierunek nieprzewidywalny, i każdy z porządkowych zastanawia się, ku jakim jeszcze będzie ciążyło rozstrzygnięciom.
Na życzenie generała przesłuchano mieszkańców kamienic w związku ze sprawą zniknięcia uchodźców. Lecz i tu dochodzenie utknęło w miejscu, nikt niczego nie zauważył, a przecież, powtarzał generał, za nim policjant i gwardziści, niemożliwe, żeby aż tylu świadków przeoczyło odchodzący tłum. Ktoś zatem kłamał, generał musiał nieuchronnie dojść do takiego wniosku, i ktoś, być może, winien był zdrady. A jeśli zdrada pozostałaby bezkarna, jeśli winny uniknąłby zdemaskowania, i może jeszcze salutowałby przed generałem jakby nigdy nic, trzaskając obcasami? Materia tej sprawy, kwestia niepojętego zniknięcia tylu ludzi naraz, przerastała jednak umysły wszystkich, którzy ją próbowali zgłębić. Jeśli to moja historyjka, pozwolę, by zmęczeni daremnym dociekaniem, porzucili tę kwestię, jako zagadkę, która dla nich nie może mieć rozwiązania.
Świadectwo przelotnej obecności uchodźców pozostało już tylko na zdjęciach, które zrobił fotograf. Oto dziewczynka patrzy prosto w obiektyw; zza poduszki, którą trzyma w objęciach, widać tylko oczy. Oto kolejka po wodę wije się z pustymi słoikami przy zamkniętym hydrancie, oto sieroty w łatanych ubraniach, oblizując usta, sięgają do kosza z bułkami. W tle tłum, zawsze ten sam, dźwigający walizki i uginający się pod ich ciężarem, odpoczywający na walizkach, nie pozwalający się łatwo od swoich walizek odpędzić. Gdyby teraz spytać tych ludzi o zdanie, uznaliby z pewnością, że lepiej było nie brać ze sobą żadnego bagażu. Ale kto to mógł wiedzieć zawczasu, dodawaliby, wzruszając ramionami. Zdjęcia zrobione na placu, gdzie ludzie ci znaleźli się wbrew swej woli i gdzie ich uczucia zostały podeptane, nie mogłyby się im spodobać. Życzyliby sobie z pewnością, żeby fotograf zniszczył je razem z kliszami. Gdyby się dowiedzieli, że zamierza, przeciwnie, sprzedać je za okrągłą sumę jakimś obrotnym agencjom fotograficznym, byliby oburzeni. Na dowód, że te zdjęcia przedstawiają obrazy pozbawione kontekstu, nic niewarte i fałszywe, mogliby pokazać liczne wyjęte z portfeli prywatne fotografie, na których, trudno nie przyznać, wyszli bez porównania lepiej. I dopiero tamte, wcześniejsze zdjęcia, gdzie widać ich jeszcze w pełni urody, zdrowia i pomyślności, byłyby właściwą po nich pamiątką. Oczy patrzące w przyszłość bez śladu przerażenia, ubrania prosto spod igły, jeszcze nie zszargane przez los. Oto co powinno pozostać ich wizytówką w tej historyjce, gdy sami już ją opuścili. Ale zdania uchodźców od początku nie wzięto pod uwagę w żadnej kwestii, więc tym mniej liczono się z nim teraz, kiedy ich już nie było.
Niestety, jeśli ktoś się spodziewał, że po ich zniknięciu mróz zelżeje albo że gwardziści na powrót przemienią się w uczniów, dalsze wypadki sprawiły mu zawód. To opaski na rękawach gimnazjalnych szyneli stworzyły gwardzistów, a przecież łatwiej się je zakłada, niż zdejmuje. Teraz wątki miejscowe, które w opinii miejscowych obserwatorów powinny być najważniejsze, zostały nagle urwane w przypadkowym momencie, jakby same w sobie nie miały żadnego znaczenia. Notariusz zdołał zwlec się rano z łóżka, ale nawet nie dotarł do swojej kancelarii. Policjant rozpoczął obchód, ale go nie zakończył. Służąca ugotowała obiad, ale rodzina nie zebrała się przy stole. Po odrzuceniu szczątków obcej historii, która wtargnęła w historyjkę miejscową, ta ostatnia powinna by gładko potoczyć się dalej. Przyjemnie byłoby wierzyć, że nic się nie stało. Albo że to, co się stało, było przelotnym i nieważnym zakłóceniem biegu spraw pierwszoplanowych, takich jak życie rodzinne, praca i potajemne namiętności. Lecz upragniony powrót do punktu wyjścia nie jest już możliwy, odkąd historyjka o notariuszu straciła swoją pierwotną spoistość. Po usunięciu zatoru, który zatrzymał jej bieg, sama nic już nie znaczy. Rozprzężenie daje się odczuć coraz bardziej. Notariusz usypia w fotelu, a jego pragnienia poddają się siłom bezwładu, jak ci żołnierze znużeni beznadziejną walką, pod białą flagą kapitulacji opuszczający wreszcie fortecę. Policjant, uczyniwszy wszystko, co od rana do wieczora było w jego mocy, zapada w drzemkę na kuchennym taborecie, podczas gdy woda stygnie w miednicy, w której moczy swoje odciski. Śpiew dawno umilkł, ale ciągle brzmi w uszach. Lokatorzy nawet nie zauważą, kiedy odpłyną w sen, z którego wynurzyli się rano. Ciała osobno, ubrania osobno, porządnie odwieszone na wieszaki, tutaj już niepotrzebne. Zapanuje nieporuszony spokój, jak we wnętrzu szklanej kuli, gdzie po dramatycznej wolcie wszystko wraca na swoje miejsce.
Tymczasem jednak generał nie może zaznać spokoju. To, co nakazał zamknąć, powinno pozostawać pod kluczem, koniec, kropka. Generał nie lubi niespodzianek, zwłaszcza takich, które wymagają dodatkowych wyjaśnień, bo jako stary żołnierz dobrze wie, że dodatkowe wyjaśnienia nigdy nie trzymają się kupy i służą wyłącznie do mydlenia oczu. Pozostało mu obwinianie wartowników. Nieobecność tłumu nie jest niczym innym niż szczególną formą obecności, a to, co uległo zmianie, w istocie jest drugorzędne. Skoro tutaj już nie ma uchodźców, przebywają oni gdzie indziej, to oczywiste. Lecz jeśli tak, to gdzie są teraz ci wszyscy ludzie? Gdzie kobieta w białym futrze, gdzie para nowożeńców w ślubnych strojach obsypanych konfetti? Tego nie wie. I nie wie, gdzie jest uczennica z warkoczykami razem z babcią staruszką, która przez cały czas chciała tylko usiąść wygodnie, nic więcej; albo gdzie niewidomy mężczyzna ze skrzypcami w futerale. A przede wszystkim, gdzie ta rodzina, która w zamieszaniu utraciła nowo narodzone niemowlę. Gdyby generał chciał ode mnie odpowiedzi na dręczące go pytanie, dostałby ją może, ale i tak by w nią nie uwierzył. Zamykam usta, generałowi ani słowa. Czy na pewno? A pod przymusem? A gdyby padł stanowczy rozkaz, poparty argumentem nie do odrzucenia, zimną lufą, którą poczuję na karku? Owszem, byłoby to dla mnie prawdziwe zaskoczenie. Lecz wtedy także nie. Za przywilej nieotwierania ust warto zapłacić każdą cenę. Do końca nie rozstając się z nadzieją – choćby i zdawkową – że upór może zwyciężyć. Że jakimś cudem mechanizm, z natury swej niedoskonały, i tym razem się zatnie, zanim dojdzie do fatalnego szczęknięcia iglicy. Ku końcowi historyjki warto liczyć już tylko na to jedno: na zacinanie się reguł, na dobroczynny zamęt, który przytępi bezwzględność, z jaką skutek objawia się w ślad za przyczyną.