Nie przypadkiem prawo do noszenia broni nie przysługuje tu nikomu, nawet policjantowi. Nie zamawiam jej wcale, nie figuruje w fakturach i nie ma jej w magazynach. A jednak są w obiegu i rewolwery, zazwyczaj dobrze wyczyszczone, nabite i gotowe do strzału. Przechowywane po kryjomu w ciemnych szufladach. Skąd się wzięły? Wiadomo, nie wyszły z pracowni krawca ani nawet ze stolarni. I skoro są, to jakąś drogą musiały zostać dostarczone. Być może krążą od zawsze między historyjkami, z ręki do ręki: towar z przemytu, kupowany pokątnie w zakazanych rejonach u zbiegu różnych historyjek, tam gdzie się one przenikają, zmącone własną gorączką. Ceną podejrzanych zysków, za którymi gonią ubrani w drelichy wykonawcy robót, jest rozpacz i wściekłość drugorzędnych postaci. Ale z różnych względów, jak długo to możliwe, wszystko puszcza się w niepamięć, nie obstaje się przy karach.
Mam wiele powodów, żeby się ugiąć, poddać, ukorzyć przed arogancją i bezprzykładnym kanciarstwem. Żeby raz na zawsze zrezygnować z wszelkich dociekań, po cichu godząc się na przyjmowanie fałszywych faktur za dobrą monetę, na opłacanie fikcyjnych starań i rozmyślnie nieudanych przedsięwzięć, zaplanowanych jako alibi dla tych innych, szemranych i po cichu skutecznych. Solenny upór w porównywaniu faktur ze stanem rzeczywistym na nic się nie przyda, nie przyniesie też pożytku tęsknota za jednoznacznością arytmetyki ani nieodparta skłonność umysłu do buchalterii. W fakturach figurują na przykład całe tony gwoździ srebrnych, których koszt sugeruje dosłowność tej specyfikacji, a zużycie już na pierwszy rzut oka wydaje się do szaleństwa marnotrawne, jak gdyby nie mogły się bez nich obyć nawet rusztowania zbijane z nieheblowanych sosnowych desek. Już samo liczenie palet, kartonów i sztuk zakłóca spokój magazynów. Prowokuje znikanie i pojawianie się rzeczy jakby na przekór podejmowanym czynnościom kontrolnym. Przez to nie sposób ustalić ponad wszelką wątpliwość, czy cokolwiek istniało kiedyś naprawdę, czy też figurowało tylko w rozliczeniach kosztów, jak zeszłoroczny śnieg, jak pierwsze promienie wiosennego słońca, jak letnie burze z piorunami, jak jesienne mgły.
Do kogo wszystko to należy, czyje dobra są rozkradane? Na proste pytanie, które się samo narzuca – kto tu powiedział „ja” kilka razy – nie ma uczciwej odpowiedzi. Ukrywanie się jest wyczerpujące, na dłuższą metę zgoła niemożliwe. Lecz słówko „ja” niczego tu nie wyjaśni. Za mało ono samo znaczy. Mniej niż podpis na wekslu, tyle co kulawy inicjał, który czyjaś ręka zostawiła na obdrapanej ścianie. W tych dwóch literkach treści jest tak mało, że należą do wszystkich i do nikogo. Niejasny gest dłoni w powietrzu, kierujący uwagę świadków na guzik pod szyją, w swej bezradności także niewiele wniesie, a przy tym nie można uczynić go bardziej zrozumiałym. Nawet obraz sylwetki w ruchu, wysnuty z kroju i fasonu okrycia, byłby tylko punktem zaczepienia dla łatwych i powierzchownych skojarzeń. Po co mi to wszystko, można by spytać podejrzliwie, po co zdarzenia, po co cierpienia wplątanych w nie postaci. I nie ma innego wyjścia w obliczu tej kwestii, jak tylko się uchylić, niczym od kamienia ciśniętego zza węgła. Gdyby trafił w skroń, mógłby zabić na miejscu. Lecz raczej nie trafi, świśnie tylko nad uchem.
Ze względu na rozmiary tego placu więcej niż dwa przystanki nie będą tu potrzebne. Niech jeden znajdzie się po północnej, drugi po południowej stronie, ten pierwszy, powiedzmy, pod urzędem okręgowym, drugi przy gimnazjum męskim. Wśród pustki chwieje się tam teraz jakaś postać, należąca bez wątpienia do poprzedniego dnia. Ciało, nie wiedzieć skąd wzięte, na swój sposób całkiem bezwolne, pasuje jak ulał do fasonu marynarki. Nawet ten arogancki błysk w oku jest tylko odbiciem lśnienia tombakowego sygnetu. To student, pijany. Wymiotuje trzymając się żelaznych sztachet ogrodzenia. Tramwaj, z którego wysiadł, już odjeżdża w stronę przystanku przed urzędem. Przetacza się w nim pod ławkami zgubiona pałka, poręczne narzędzie do wybijania szyb. Nawet jeśli student obciął się wczoraj na egzaminie z prawa rzymskiego, to zdążył już o tym zapomnieć, bo później, nie szczędząc sił, krążył po ulicach z kolegami przez cały dzień, a w końcu przez pół nocy jedli, pili i awanturowali się w knajpie z muzyką. A jeśli jestem tym studentem? W moich uszach rozbrzmiewa jeszcze wysoki ton tłuczonego szkła, podczas gdy żołądek miota się w bolesnych konwulsjach. Choć wysoce niemiła jest ta chwila, z pewnością któraś z następnych przyniesie ulgę. I tylko szkoda mu będzie pałki, której by zresztą nie utracił, gdyby nie natłok różnych mętnych myśli tuż pod przeponą, łatwo wchłoniętych, nieprzetrawionych i zbyt gwałtownie szukających sobie ujścia.
Wczesnym rankiem, zanim czyste powietrze przesiąknie kurzem i zaduchem późniejszych godzin, policjant rozpoczyna obchód placu. Echo jego kroków brzmi głucho. Gołębie z trzepotem uskakują mu spod nóg i odlatują na gzymsy kamienic. Policjant przystaje obok urzędu okręgowego, podnosi głowę i patrzy w niebo, jakby się zastanawiał, z której strony wiatr wieje albo czy po południu wystąpią opady. A oto i tramwaj, znowu nadjeżdża. Wśród zgrzytów zatrzymuje się na przystanku przed urzędem. Wysiada z niego paru lotników, pierwszy w mundurze bez wątpienia generalskim, drugi to major, za majorem kapitan, a na końcu młody adiutant, porucznik. Przystają, patrzą. Zaglądają w głąb bocznych ulic, major coś im tłumaczy, generał wzrusza ramionami, kapitan dorzuca swoje, raczej wzburzony, a porucznik milczy i patrzy to na jednego, to na drugiego, wreszcie major rozkłada ręce. Widać, że zaszła niemiła pomyłka co do współrzędnych geograficznych, a może i co do kalendarza. Bo gdzie, u licha, podziało się lotnisko, które mieli wizytować, hangary, samoloty i kantyna, a w niej kawa w jaskrawych papierowych kubkach, elektryczny bilard migający kolorowymi światełkami i szafa grająca, która po wrzuceniu monety rozbrzmiewa hałaśliwą muzyką? W ich marszrucie coś się poplątało, lecz tego nie da się naprawić wczesnym rankiem. Znużeni i senni – zatrzymują się przed hotelem, przepuszczają generała w drzwiach i wszyscy po kolei w nich znikają.
Tymczasem tramwaj zdążył zatoczyć nowe koło i jest już w połowie następnego. Na przystanku przed gimnazjum właśnie wysiada z niego panna służąca. Niesie koszyk z włoszczyzną i kurą na rosół dla notariusza i jego rodziny. Policjant, być może, chętnie pochwyciłby ten koszyk i wniósł go na kuchenne schody, zwłaszcza gdyby był młodszy albo po cywilnemu, lecz powaga munduru i służby na to nie pozwala, więc tylko strzeli palcami w błyszczący daszek czapki. Ona, zachęcająco nadąsana, obrzuca go przeciągłym spojrzeniem, ale się nie zatrzymuje, znika w bramie pod siódmym. Nic jej to nie obchodzi, z jakiej mianowicie całości wyrwany został ten fragment dzielnicy, jakiego to wielkiego miasta ma on być częścią. Należałoby dodać, że gryf czy też orzeł na czapce policjanta jest miniaturą godła państwowego znad bramy urzędu, jednym z tych licznych drapieżników, białych, czarnych, srebrnych, dwugłowych i rozmaitych, bytujących zwyczajowo na fasadach gmachów publicznych. Ich poza oraz kształt szponów i skrzydeł zależy tylko od tego, gdzie rzecz się dzieje. Policjant, zwodzony widokiem dzwonnic i wież tkwiących gdzieś na drugim planie, ponad dachami, we mgle oddalenia, a przez to nie całkiem oczywistych, także miałby słuszne prawo wiedzieć, czyż nie? Lecz nigdy o to nie zapyta, zadowoliwszy się kojącym brzmieniem słowa „tutaj”. Rzecz nie dzieje się tu albo tam. Cała mieści się w sobie jak w szklanej kuli, w której jest wszystko, czego potrzeba na każdą przewidzianą okoliczność.
Policjant rusza naprzód, podczas gdy tramwaj swoim torem dalej okrąża plac. Jak leżałby na mnie ten nieco spłowiały mundur? Może uwierałby pod pachami? Jeśli jestem policjantem, za godło, które mam na czapce, kiedyś tam nadstawiałem karku w okopach. Przypuśćmy, że noszę wrośniętą w obojczyk pamiątkę z minionej wojny: ślad po jakiejś krótkiej i przypadkowej chwili bezprzykładnego bohaterstwa, o której będzie można aż do śmierci opowiadać przy kieliszku. W święta państwowe przypinam do munduru order. Odłamek szrapnela daje o sobie znać rwącym bólem na zmianę pogody, zwłaszcza jeśli ma padać. Jeszcze całkiem przystojny, co rano stękam w wygódce. Stojąc potem w kalesonach przed nadpękniętym lustrem, namydlam policzki pędzlem do golenia. Dopinam guziki munduru, po latach służby przyciasnego w pasie. Wieczorem żona, z tuzinem lokówek na głowie, nie przestając narzekać ani na chwilę, odsmaża kartofle ze skwarkami i dorzuca węgla, żeby pod blachą nie wygasło, bo musi jeszcze nastawić pranie. Policjant w podkoszulku siedzi na stołku w kuchni, z podwiniętymi nogawkami, i moczy w miednicy swoje odciski.