Wtedy zdarza mu się czasem, że przymknąwszy oczy ujrzy, jak we śnie, postać służącej od notariusza i poczuje dreszcz w całym ciele; zasadniczo jednak woli rozmyślać o rzeczach gorzkich i konkretnych – o żałośnie skąpych poborach, o awansie, który go ominął. O niekończącym się znoju pisania raportów. Dzień w dzień ta żmudna robota zostaje mu na sam koniec wieczoru, a wtedy co? Jeszcze bardziej się nie chce, ale już nie ma ratunku. Żona, szurająca tylko garnkami po blasze, nie wie, jaki to ciężar. Słonina skwierczy na patelni, opary tłuszczu wypełniają kuchnię aż po sufit, pociemniały przez wszystkie lata małżeńskiego pożycia. Osad zbiera się na olejnych lamperiach i na drzwiczkach od kredensu w kolorze pożółkłej bieli. Co sobotę zmywa się to szmatą namoczoną w mydlinach. W zakamarkach wiecznie zalegają zastarzałe, pomieszane wonie mydlin i smalcu. Ale zapachu tego policjant nie może poczuć, bo to właśnie tym pachnie całe jego życie.
Jeśli jestem służącą od notariusza, w kamienicy pod siódemką na pierwszym piętrze wyjmuję z koszyka włoszczyznę i zabieram się do gotowania obiadu. Policjant wcale mi się nie podoba, ale miło popatrzeć, jak na mój widok wciąga brzuch pod opiętą mundurową kurtką. Tak czy owak, za stary i żonaty. Podoba mi się kto inny: student prawa. Obierki wpadają do wiadra, naraz nóż się omsknął. Krew kapie ze skaleczonego palca. Nic się nie stało, do wesela się zagoi. To przez studenta. Przez jego zgrabną marynarkę, a zwłaszcza przez pulower, który student nosi pod marynarką w chłodne dni. Na wspomnienie tego pulowera ściska się serce: nie do wiary, że wełna może być tak delikatna. Wieczorem służąca szlocha w mokrą poduszkę. Nie robi sobie nadziei. On zawsze mija ją patrząc w inną stronę. A gdyby nawet zagadnął, to chichot, stłumiony dłonią spierzchniętą od kuchennej roboty, musiałby wystarczyć za odpowiedź. Ona przeczuwa, że zna tylko słowa najpośledniejszej kategorii, te, które, tak jak kura na rosół, mają skrzydła nie stworzone do lotu. Innych, lepszych, brakuje. A jakich, służąca nie wie. Jakichś lekkich, swobodnych i kapryśnych, bo tylko takie wpadają w ucho dobrze ubranym kawalerom. Stworzone dla panien na wydaniu. Bez wątpienia dla nich przede wszystkim. Oddałaby wiele, żeby się dowiedzieć, o czym to panny rozmawiają ze studentem. Lecz nigdy go nie widziała z żadną z nich, zawsze osobno. On idący chodnikiem pod oknami od frontu, one na świetlistym ekranie w ciemnej sali kinowej, w jedwabnych sukniach, piękne jak motyle.
Podczas gdy woźny szkolny sprząta przy ogrodzeniu gimnazjum, klnąc nieznanego pijaka, który zarzygał mu chodnik, policjant zatrzymuje się pod trójką, przy witrynie zakładu fotograficznego, żeby jak co dzień rzucić na nią rozmarzone spojrzenie. Wszystko tam jest na swoim miejscu, pośrodku duża fotografia kobiety w białym futrze. Z upływem lat wcale się nie starzeje, wciąż tak samo piękna i tak samo nieosiągalna. W roztargnieniu spogląda na policjanta z głębi innej historyjki, czarno-białej, lecz i tak ładniejszej i bardziej pouczającej niż ta pod kolor żółtawych tynków, zawiązująca się wokół klombu na placu w krzywy supeł. Policjant z uszanowaniem dotyka daszka mundurowej czapki, potem rusza w swoją stronę. Poza portretem nie ma dla niego w tej witrynie nic bliskiego i drogiego, pod szkłem leżą same ślubne zdjęcia, gdzieś wśród nich także jego i żony, już nieco pożółkłe. Para do pary podobna, czarny frak, biały welon. Gdyby tak odciąć nożyczkami welony od fraków i podstępnie potasować fotografie, nowożeńcy zapewne sami już nie zdołaliby się odnaleźć w gromadzie podobnych postaci. Mimo wszystko fotograf, zamknięty o tej porannej porze w swojej ciemni, wywołuje, jedno po drugim, zdjęcia niemowląt. Te zapłacone z góry, niecierpliwie oczekiwane odbitki świadczą – przeciwnie – o trwałości ładu, który wiąże pary aż do śmierci, a nawet jeszcze dłużej.
O tej godzinie obciążony swoją tuszą i cierpiący na bezsenność notariusz dopiero wstaje z łóżka. Wydmuchuje nos w białą chustkę, znacząc ją ciemnymi cętkami zakrzepłej krwi, płucze zęby, zostawiając smugi czerwieni na porcelanie umywalki. Nie wiadomo, w jaki sposób kilka ciemnoczerwonych kropel znalazło się aż na lustrze, akurat w samym środku odbicia jego łysiny. Niemiły grymas napięcia wykrzywia mu usta, kiedy wyciera te plamki. Sięga po pędzel do golenia, potem po brzytwę. W lustrze pod bezbronną skórą pulsuje tętnica. Jeśli jestem notariuszem, golę się ostrożnie, nigdy nie drgnie mi ręka. W oczach mam widok krwi dopiero co startej z lustra, który nie pozwala zapomnieć, że ciało jest zmęczone i gotowe spuścić z tonu. Dla dodania sobie otuchy notariusz podśpiewuje dość przyjemnym barytonem operetkowy szlagier. Ma nadzieję, że jeszcze będzie znowu jak dawniej, wbrew rozsądkowi wierzy, że nigdy się nie podda. Lecz jeśli nawet kapitulacja jest nieunikniona, to nie ma dla niego innej drogi niż trwanie w milczącym uporze, póki sił. Cóż może zrobić? Tylko pozapinać guziki, przy spodniach, przy koszuli, przy kamizelce. Wsunąć do kieszonki zegarek i przypiąć na grubym brzuchu złotą dewizkę.
Zanim włoży marynarkę od trzyczęściowego garnituru, powinien zadzwonić na służącą, żeby przyniosła mu kawę. Zamiast tego jednak sam cicho wchodzi do kuchni. Widzi plecy służącej, która obiera włoszczyznę, pochylona nad stołem. Mierzy ją wzrokiem, stanąwszy w progu, i po kolei wspomina kobiety, które kiedyś odwiedzał. Wszystkie były od niej ładniejsze, wszystkie lepiej ubrane. Sekretarki, szansonistki, zamożne wdowy po klientach. Ale to już nie wróci. Notariusz wzdycha. Podchodzi i wkłada ręce pod jej fartuch i bluzkę, tylko tyle. Aby sobie pozwolić na taką ekstrawagancję we własnym domu, musi na chwilę porzucić swoją szacowną rolę prawnika, chlebodawcy i ojca rodziny – lub raczej skorzystać z tej okoliczności, że prawdziwy notariusz wisi jeszcze na drewnianym ramiączku od trzyczęściowego garnituru, ślepy i głuchy, rękawy zwieszają mu się po bokach bezwładnie. Pomysł, żeby zrobić coś za jego plecami, zawsze niesie z sobą pewne ryzyko. W takiej chwili najłatwiej pośliznąć się, zwichnąć, dla przykładu, kręgosłup, i nieszczęśliwie utracić na długo możliwość powrotu do punktu wyjścia, gdzie tylko błyskałoby się obrączką, podnosząc do ust filiżankę kawy.
Służąca, przeciwnie, nie chce w żadnym razie wypaść z roli, co przecież także jest zrozumiałe – potłukłaby się boleśnie. Musi więc udawać, że on wcale nie oparł policzka na jej ramieniu, że jego dłoń tymczasem nie obmacuje jej ciała. Musi, niczego nie dostrzegając, dalej spokojnie obierać włoszczyznę. On robił to już tak wiele razy, że ryzykowna sytuacja zaczęła jej się wydawać w miarę bezpieczna. Trzeba tu dodać, że z punktu widzenia notariusza głupotą byłoby nie dotknąć jej nawet, kiedy już podszedł tak blisko. A przy tym wie, że nic innego mu nie pozostało. Zmęczony od rana, pragnie poczuć bicie własnego serca, choćby przez chwilę, skoro zmuszony jest zebrać siły, żeby jeszcze raz udać się do kancelarii i tam podjąć podszyte małostkowością procedury, zgodnie z wymogami swojej profesji. Jeśli notariusz ma dźwigać nieboskłon wspólnej codzienności, to bezwzględnie należy mu się opoka, zdolna podtrzymać go razem z tym brzemieniem.