Wykonawcy robót wolą przyznawać się do zwykłej nieuwagi, co najwyżej do zaniedbywania obowiązków, niż do rozmyślnego nadużycia. Lecz jeśli gnuśność byłaby jedyną przyczyną ich wpadki z kancelarią, to gdzież, u licha, wstawili kasę ogniotrwałą, w której leżały depozyty? Akty własności paru okolicznych kamienic, weksle różnych rodzajów, a nawet szkatułki z biżuterią? Przede wszystkim zaś obligacje państwowe, których mniejszy lub większy plik musiała złożyć na przechowanie niejedna okoliczna rodzina. Nieobecność kasy pancernej wypłynęła już na pierwszy plan i trudno jej kwestię przemilczeć. Nie umieścili jej przecież w mieszkaniu notariusza pod siódemką. Więc gdzie? Co z nią zrobili? Po co schowali? Czy zamierzali w ukryciu rozbić łomem szyfrowy zamek? Bez ceregieli wyciąć palnikiem dziurę w pancernych drzwiczkach? Na to skandaliczne zniknięcie nie chcę już patrzeć z pobłażaniem. Ten sprzęt, należy powiedzieć to głośno i wyraźnie, żeby usłyszeli majstrowie i praktykanci, musi się odnaleźć.
Tymczasem jednak, zgodnie z oczekiwaniami, z bramy pod siódemką wychodzi do pracy ciemnopopielaty notariusz ze stuprocentowej wełny. Notariusz marznie, ma kłopoty z krążeniem, co przy jego tuszy jest zrozumiałe. Jego futrzany kołnierz, wyniośle samotny między jesionkami, budzi zaufanie, podobnie jak profesja. Wyobrażenie biura pozostaje w jego umyśle jasne i czyste, niezmącone żadną wątpliwością. Nawet pytanie, w jaki sposób miałby się teraz tam dostać, nie wywoła w nim niepokoju. Tak jak co dzień, odpowiedziałby, zdziwiony, że to nie jest oczywiste. Tramwajem. W pamięci przechowuje całą przeszłość, jaka mu przypadła w udziale razem z solennym trzyczęściowym garniturem i złotą dewizką, jakże więc miałby zapomnieć o codziennych przejazdach tramwajem. Mijając stróża, który gniecie czapkę w rękach, uchyli kapelusza z miną nieobecną, jest bowiem uprzejmy, choć roztargniony. Nieśpiesznie przemierza swoją krótką trasę, żeby na końcu zasiąść wreszcie przy stoliku z marmurowym blatem. Tylko na chwilę. Składa zamówienie i bierze do ręki płachtę codziennej gazety. Szczęśliwie tak się jednak wszystko ułoży, że zanim do ulubionego stolika w kącie sali przyniosą mu filiżankę kawy i ciastko z kremem, wyjęte wprost z oszklonego bufetu, zostanie poproszony do telefonu. Inaczej musiałby wbić zęby w twardą jak kamień różyczkę bitej śmietany, wieńczącą wierzch gipsowego ciastka. I chociaż jest człowiekiem poważnym, odpowiedzialnym za dom i biuro, za personel, rodzinę i służbę, przyszłoby mu wówczas do głowy, że w rzeczywistości nie ma dla niego nic. Taka myśl szalona nie licuje ani z jego kamizelką, ani z ciemnopopielatym paltem, które przed chwilą odebrał od niego kelner. Ponad futrzanym kołnierzem nie wymieniono spojrzeń, tym samym utwierdzając się nawzajem w wyobrażeniach o porządku spraw, przy czym notariusz, oddając kelnerowi palto i kapelusz, niecierpliwym gestem powiesił na jego ramieniu parasol, jak na wieszaku, a wzrok kelnera pokornie przylgnął do powierzonej mu garderoby. To zresztą bez znaczenia, i można by nawet przewidywać, że kelnerowi nie poświęci się już więcej ani trochę uwagi. Jeśli komuś zależałoby teraz na wyłączeniu kancelarii z nurtu zdarzeń, musi najpierw sprawić, żeby notariusz stracił na znaczeniu. Żeby przestał być panem tej oraz innych sytuacji. Ze względu na jego pozycję społeczną, na rozległą sieć domniemanych powiązań zawodowych i towarzyskich, wydaje się na pierwszy rzut oka, że nie jest to w ogóle możliwe. I rzeczywiście niełatwo byłoby do tego doprowadzić. Ten, kto byłby się tego podjął, musiałby przy okazji naruszyć najgłębsze fundamenty, na których opiera się powszechny porządek.
Lecz drobne nadużycia przed niczym się nie cofną, imają się każdego sposobu, żeby zapobiec katastrofie ujawnienia, wszystkie inne rodzaje katastrof uznając za mniejsze zło. Odziana w drelichy obsługa, nawykła do bezkarności, rozumiejąc ją bez zbędnych skrupułów jako zachętę do kontynuowania wiadomych machinacji, przed niczym się nie cofnie. Dysponenci sprzeniewierzonych materiałów wiedzą o tym, że krach niweluje stare rachunki. Kiedy się już przetoczy, można z czystym kontem powrócić do mętnych interesów. Ściągając katastrofę, nie uniknie się jednak zniszczeń. To moment dla wszystkich ryzykowny, także dla nich, majstrów i praktykantów, bo mogą gdzieś pozostawić kompromitujący ślad, jakiś niezbity dowód działania w złej wierze. Przedsięwzięte środki, dla nich konieczne, żeby fatalnej kancelarii odebrać powód do istnienia, okażą się aktem sabotażu. Nie pierwszym. Jak dotąd żadnej historyjce nie było dane rozegrać się porządnie i do końca. Lecz jeśli nawet rzecz wyjdzie na jaw, niełatwo dadzą za wygraną, będą jeden drugiemu wystawiali nieskazitelne świadectwa, pisali odwołania, upierali się przy swoim do upadłego, próbowali wszystkich chwytów, od lamentów po groźby, świadomi, że i tak nie ma komu powierzyć ich obowiązków.
Telefon w kawiarni odezwie się po raz pierwszy najdalej kwadrans po dziesiątej. To żona notariusza. Dzwonił do niego makler, o czym ona zawiadamia go rozżalonym głosem, narzekając, że głowa jej pęka. Migrena to jego zdaniem drobiazg w porównaniu z prawdziwymi kłopotami, jakie zapowiada jej relacja. Notariusz słucha, zadaje pytanie i znowu słucha, potem odpowiada, jego głos brzmi spokojnie, lecz oczy są coraz bardziej rozbiegane. To ten telefon od maklera wytrącił go z równowagi. A przecież niewykluczone, że żona wszystko poplątała. Można to łatwo sprawdzić, sięgając znowu po odwieszoną już na widełki słuchawkę. Lecz numer w biurze maklerskim jest nieustająco zajęty. Notariusz dzwoni do kancelarii. Rzecz jasna, nie uzyska połączenia, nie usłyszy nawet sygnału, tak jakby na drugim końcu kabla nie było żadnego aparatu, żadnej słuchawki ani też ręki, która by miała ją podnieść. Pozostał mu kawiarniany stolik, do którego mógł przecież wrócić. Ale apetyt już go opuścił.
W przeciwnym rogu sali siedział student i przeglądał stronice gazetowych kronik lokalnych w poszukiwaniu możliwie obszernej relacji z rozruchów, których świeże wspomnienie wbijało go w dumę. Niepokoje przeszły jak burza przez centralne dzielnice miasta i oszczędziły szklany bufet z ciastkami, w ogóle ominęły go z daleka. Rozruchów nikt tu nie widział, więc znaczyły tyle samo co kancelaria notarialna, o której da się powiedzieć tylko tyle, że pewnie gdzieś jest. Ich pamięć przypadła studentowi w udziale razem z metalową odznaką wpiętą w klapę marynarki. Bez potwierdzenia w postaci potłuczonego szkła chrzęszczącego pod obcasem, bez witryn zabitych deskami dla ochrony przed rabunkiem, fakty dokonane nie były wiele warte. Żeby stać się rzeczywistością, potrzebowały należycie wyrazistych opisów i odpowiednio podniosłego tonu. Gniew jest przejawem udręki, więc potrzebuje patosu.
Ale czyjej znowu udręki, mogliby spytać właściciele rozbitych witryn, którzy znają tylko swoją własną, bo to przecież oni zapłacą za nowe szyby. Otóż tej właśnie udręki, która bierze się ze zbyt ciasnych rękawów, ze szwów wpijających się we wrażliwe ciało, z przykrótkich nogawek, z wystrzępionej dziurki od guzika. Lecz kiedy gniew już popłynie wysoką falą, razem z innymi zawsze porywa kilka dobrze ubranych postaci. Fala wyniesie najwyżej tych właśnie, którym los od początku sprzyjał. Tych, na których marynarka leży jak szyta na miarę i którym nawet bielizna nie przyniosłaby wstydu. Wolny od śmieszności zatruwającej życie wielu innym, student ze swobodą nosi swoją marynarkę z odznaką w klapie. Ale jego duma, niestety, jest zaprawiona goryczą. Więcej mogłaby wyjaśnić rodzinna fotografia. Żeby zrozumieć, w czym rzecz, wystarczyłoby zauważyć, jak wisi na jego ojcu niedzielny garnitur z taniej zerówki. Wychowanie było patriotyczne, ale zupy cienkie, a na kolację chleb z marmoladą. Trzeba by także wiedzieć, jak doskwiera poniżenie, gdy przed uczciwym spojrzeniem stalowoszarych oczu pod kolor pulowera z najlepszej wełny zatrzaskują się co okazalsze drzwi.