Żywności wkrótce zabrakło w okolicznych sklepikach. Służąca od notariusza, uszczęśliwiona, że się powiodło, z pomocą stróża przydźwigała ostatni worek mąki, metr kartofli i połeć słoniny. Dla spóźnionych pojawił się z całą gotowością czarny rynek i jego paskarskie ceny. Rekwizyty, które się tam znalazły, wszystkie te nadliczbowe i wcześniej nieprzewidziane worki z mąką i cukrem, sporządzono w pośpiechu, niejako pod presją okoliczności wymykających się spod kontroli. Ci, którzy musieli owe worki szybko napełnić, sięgnęli po gips i piasek w ilościach tym razem już hurtowych, w nadziei, że zanim rzecz się wyda, kolejne wypadki odbiorą jej znamiona ważności.
Notariusz zapytuje sam siebie, dlaczego przez tak długi czas nie podjął żadnych kroków, skoro należał do najbardziej zaniepokojonych. Serce wprost odmawia mu posłuszeństwa, to zamierając, to znów bijąc co sił. Dlaczego mianowicie nie pozbył się w porę tych przeklętych obligacji państwowych, choćby nawet ze stratą? Dlaczego nie zamknął kancelarii, nie ulokował kapitału we frankach szwajcarskich i nie zlikwidował zawczasu mieszkania na pierwszym piętrze pod siódemką? Zdążył już zapomnieć o pewnych istotnych okolicznościach, więc nie może pojąć, jak to się stało, że ponosząc odpowiedzialność za byt rodziny, za przyszłość dzieci, pozwolił sobie na tak ryzykowną zwłokę, choć przez cały czas dobrze wiedział, co należy uczynić. Nigdy nie zamierzał uciekać na lodowatą północ. Tylko na ciepłe południe. I wszystko rozbiło się właśnie o to, że musiałby sprawić sobie jasny, lekki garnitur, odpowiedni do lekkiego życia w jasnych, południowych krajach. Odkładał całą rzecz na później, do czasu, kiedy na miejscu kina zostanie otwarty magazyn mód, sklep z gotową konfekcją. Okoliczni mieszkańcy nie rozumieli, że to niemożliwe. Gdyby wolno było wybierać sobie stroje wedle uznania, być tym albo tamtym, bo tak się komuś podoba, historyjka musiałaby się rozsypać od razu po zawiązaniu akcji.
Już kwadrans po dziesiątej, odbierając w kawiarni pierwszy telefon, notariusz pytał sam siebie, czemu życie jest tak trudne. Trudne, a przy tym bez znaczenia, i w tym okrutne, że dźwiganie jego ciężaru niczemu nie służy. A skoro jest bez znaczenia, czemu nie uczyniono go lżejszym? Notariusz czuje, że zbliża się chwila, kiedy będzie musiał przyjąć warunki kapitulacji i z lustra w łazience przestanie ścierać krople krwi. Tylko pragnienia, niczym bliscy szaleństwa żołnierze, z powodu pomyłki sztabu pozostawieni na straconej pozycji, jeszcze opierają się niezwyciężonym siłom bezwładu, gdy cała armia od dawna jest w odwrocie.
Marynarka od garnituru znowu wisi na drewnianym ramiączku, po bokach zwisają bezwładne rękawy. Notariusz ściąga buty i krawat. W ten sposób kancelaria oddala się i na dobre znika. Coś mu się naraz przypomniało. Zadzwonił na służącą. Chce wiedzieć, czy syn wrócił do domu. Syn nie wrócił. A żona, czy już wstała? Siedzi w szlafroku przy oknie, wypatruje syna, raz po raz przecierając chusteczką zaparowaną szybę. Jakby to mgiełka jej oddechu sprawiała, że nie widać go i nie widać. Żona histeryzuje, taka jest opinia notariusza. Chłopak już dawno wyrósł z aksamitnego ubranka i teraz potrzeba mu samodzielności, żeby nie został ofiarą losu. Jeśli jestem notariuszem, w niepamiętnych czasach i ja zostałem ofiarą losu, bez żadnej głębszej przyczyny niż sama miękkość aksamitu, niż sam fason, wciąż uważany przez matkę za najodpowiedniejszy, gdy już nawet młodsi nosili się poważniej. Wspomnienie tego zadawnionego wstydu, podobnie jak inne wspomnienia, przypadło notariuszowi razem z jego doskonałej jakości garderobą, wszyte w nią jak sztywnik w kołnierzyki koszul. Niestety, zawsze narzuca mu się ono na sam widok syna, jego okrągłych okularków i niepewnego uśmiechu. Nie ułatwia to sprawowania władzy ojcowskiej. Przyjemniej jest wychowywać dziewczynkę.
Więc cóż się dzieje z dziewczynką? Usnęła na kanapie w salonie, zmęczona długim płaczem. Służąca, nie wiedzieć czemu, udzieliła tego wyjaśnienia tonem rozżalonym i nieprzyjaznym, po czym wróciła do swoich spraw. Do pilnowania garnków. Do rubryki ogłoszeń matrymonialnych w gazecie sprzed tygodnia. Czyta je ukradkiem, gotowa w każdej chwili schować gazetę przed panią: wstydzi się, że chce dla siebie lepszego losu. Z zapuchniętymi oczami przedziera się przez drobny druk, wskazującym palcem popychając opieszałe sylaby. Bez wahania wyszłaby za mąż choćby i przed obiadem. Garnki zostawiłaby na ogniu, a niech się przypalą. Zdobyte cudem prowianty, wystane w kolejkach, mogłaby z miejsca porzucić, tak jak leżały, upchnięte w spiżarni. Dość ma życia, które jej przypadło w udziale razem z lnianym fartuchem. Prawników nie brakuje. Niekoniecznie są to notariusze, trafiają się i sędziowie, i bardziej od nich przystojni adwokaci. Tak wysoko nie mierzy, w kolumnach ogłoszeń szuka znaku na przykład od skromnego aplikanta, chętnie niezamożnego. Wystarczy, żeby zapragnął poznać uczciwą i gospodarną, dobrobyt przyjdzie później. Służąca łatwo zapomina, że brak jej tego, co najważniejsze: odpowiedniego stroju, nieodzownego, jeśli los ma się odmienić.
Czyżby się rozszlochała na nowo? Nie, to nie ona płacze. To chłopak od praczki, gazeciarz, w swojej kryjówce na dachu oficyny. Widać i jemu się nie wiedzie, choć chciałby dla siebie, tak jak każdy, wszystkiego, co najlepsze. Im mniej kto znaczy, tym bardziej jego miłość własna wyda się wszystkim wokół niestosowna. Lecz nawet chudy kundel, który przemyka pod ścianami domów i żywi się ochłapami, bezwstydnie pożąda najsmaczniejszych kąsków. Swojego nędznego życia aż tak nie ceni, żeby się w czymkolwiek ograniczyć z obawy przed ciosem kija. Zaledwie przed godziną ściągnął gdzieś pęto kiełbasy i połknął je na miejscu. A jeśli ktoś od razu zdzielił go laską po grzbiecie, to nie po to, żeby naprawić szkodę, bo na nią już nie było rady, lecz raczej z naturalnej irytacji, jaką podrzędne figury potrafią wywołać samym faktem posiadania woli i zachcianek.
Umknąwszy ze skowytem, kundel przypadkiem podciął nogi gazeciarzowi. Gazety rozsypały się przed bramą urzędu w chwili, gdy właśnie opuszczali go w popłochu referenci. Nic ich nie mogło zatrzymać. Naczelnika wcale się nie bali, tym bardziej że on pierwszy porzucił swoje obowiązki – od rana nie widziano go w urzędzie. Chłopiec od praczki runął na ziemię w ślad za gazetami. Czapka spadła mu z głowy, z jednej kieszeni wyleciało trochę bilonu i dwa albo trzy pogniecione papierosy, z innej bezcenny scyzoryk i potężna mutra do skręcania szyn. Papierosy zostały rozdeptane, scyzoryk z miejsca gdzieś zginął. Wielki tytuł pod winietą, opatrzony wykrzyknikiem, od razu przyciągnął uwagę. Referenci podnieśli przybrudzone egzemplarze, tu i ówdzie ze śladem obcasa. Gazeciarz potłukł sobie kolana i zdarł skórę. Wstawał powoli, a w tym czasie w ślad za scyzorykiem zginął mu towar i przepadły pieniądze. Gdy jedna moneta toczy się po bruku i wpada w szczelinę, inna zatrzymuje się pod czyjąś podeszwą, a po gazetach nie ma już śladu. Zaprzątnięci własnymi sprawami przechodnie mogli przeoczyć upadek gazeciarza, ale nie ominęliby bezpańskiej monety; samo sumienie każe się po nią schylić i podnieść. Wszystko to razem nie trwało długo. Nim się gazeciarz obejrzał, dosięgła go plajta. Jeszcze przez chwilę stał wśród tłumu, potrącany z prawa i z lewa, wycierając nos rękawem. Jeśli jestem policjantem, już nie mam tu nic do roboty, mogę się tylko z roztargnieniem przyglądać zajściu, stojąc na rogu ulicy w przyciasnym mundurze. Jeśli jednak jestem gazeciarzem, będę musiał za te gazety zapłacić, oddać ostatnie grosze, w suterenie pod ósmym wysupłane przez matkę z wysłużonej portmonetki, pamiętającej lepsze czasy. Póki jest oszołomiony wypadkiem, trudno przewidzieć, czy żal rozleje się jak nafta z przewróconej bańki i wybuchnie płomieniami gniewu, którego rozproszone zarzewie zawsze tli się tu i ówdzie. Gazeciarz, obolały po upadku i ograbiony przez szacowniejszych od siebie, jeszcze tłumi łkanie, a już owładnięty jest bezsilną wściekłością. Mając wciąż przy sobie tę dużą mutrę od tramwajowych szyn, chętnie zrobiłby z niej użytek, na przykład cisnąłby nią w któreś z okien urzędu.