Służbowa sumienność policjanta ma swoje granice: możliwe, że przymknąłby oko, udał, że nie widzi. Co prawda, wobec rozmachu wiadomych zajść, obecnych tu w formie gazetowych sprawozdań, brzęk jednej rozbitej szyby to za mało na puentę. Cały tuzin szyb także niewiele by znaczył. Powiedzmy więc, że mutra trafiła prosto w godło państwowe umieszczone nad bramą urzędu. Ostry dźwięk policyjnego gwizdka potwierdziłby taki obrót spraw. Jak się od razu okazało, godło nie było odlane z prawdziwego metalu. Dowodem odłamki gipsu powleczonego pozłotą walające się po trotuarze, korona utrącona razem z głową, dziób osobno. Skoro w grę wchodziło zniszczenie symbolu, tego samego, za który w swoim czasie policjant nadstawiał karku w okopach – wykroczenie okaże się znacznie poważniejsze. W takim razie chłopiec musiałby zostać niezwłocznie odprowadzony za ucho prosto do matki, praczki spod ósmego. Niech praczka podpisze protokół i niech zapłaci karę, a jeśli nie ma gotówki, niech się zapożyczy u sąsiadki. Kiedy gazeciarz wyrwie się i ucieknie, policjant nie będzie za nim gonił. Obieca sam sobie przez zaciśnięte zęby, że nie daruje. Żadne łaskawsze rozwiązanie nie będzie możliwe.
Ten zgiełk, ten zamęt był jedynie dalekim echem – i to jednym z wielu – pewnego katastrofalnego wstrząsu, z którego wzięły początek wszystkie kłopoty. Bez niego nie doszłoby ani do politycznego przesilenia, ani do krachu i paniki. Tego wstrząsu nie było jednak widać ani słychać, w gazetach nie napisano o nim ani słowa. To dlatego, że miał miejsce poza obręczą torów, po których jedzie tramwaj, poza kręgiem kamienic, na zewnątrz koła, jakie oko może zatoczyć. W przestrzeni manewrowej, używanej tylko przez obsługę w drelichach. Tam majstrom i praktykantom omal nie popękały w uszach bębenki.
Wśród fatalnego zamieszania, dźwięczącego samymi fałszywymi tonami, nie muszę ani nadstawiać ucha, ani nawet zgadywać, by wiedzieć aż nadto dobrze, co się stało. Z zamkniętymi oczami można by orzec, że katastrofę wywołały manewry tych, którzy zbyt wiele mieli do ukrycia. Nie widząc ani przez chwilę owych niby to opuszczonych magazynów, siedliska podejrzanych interesów, można by odgadnąć każdy szczegół, od podmurówki po konstrukcję dachową, i w niczym się nie pomylić. Oto mury z pociemniałej czerwonej cegły, nigdy nie myte okna, pokryte szarym nalotem przemysłowego brudu. Nawet jeśli tu i ówdzie brakuje w nich szyby, to każdy blady promień i tak utonie zaraz w powietrzu gęstym od kurzu. Elektryczne żarówki świecą niepewnie, zasilane pokątnie doprowadzonym prądem, ledwie wydobywając z półmroku sterty kartonowych pudeł, drewnianych skrzyń i jutowych worków. Nie trzeba też wcale otwierać opakowań, żeby wiedzieć, co zawierają: sztabki mosiądzu na tabliczki z grawerowanym napisem, bele prawdziwego mahoniowego forniru, zrobione z niepodrabianego marmuru blaty do kawiarnianych stolików, a nawet futryny okienne i miedzianą blachę na parapety. A pod spodem – ciężkie skrzynie pełne wiadomych gwoździ srebrnych, których zawsze wychodzą niepojęte ilości, choć potem nie można się dowiedzieć, do czego ich użyto. Skala przedsięwzięcia najwyraźniej uzasadniała doprowadzenie po cichu wąskotorowej kolei. Bocznica przecina brudne hale, ułatwiając ludziom w drelichach transport dóbr, puszczanych stamtąd w drugi, kryminalny obieg między historyjkami. To dzięki towarowym wagonikom ożywa w utajeniu gorączkowy ruch, którego ostateczny sukces objawi się wydestylowanym z handlowych obrotów czystym zyskiem – stojącymi pod kluczem w jakiejś pakamerze butelkami alkoholu bez akcyzy. Jest rzeczą pewną, że w chwili tąpnięcia hale także zadrżały w posadach. Mogły się nawet potłuc jakieś pojedyncze butelki, lecz przecież inne, pakowane tuzinami w skrzynki, ocalały szczęśliwie.
Wstrząsowi towarzyszył donośny śmiech majstrów i praktykantów. Obiekt zrzucony z wysoka z takim hukiem nie był nawet bombą własnej roboty. Miał raczej ciężar i rozmiary zaginionej kasy ogniotrwałej – właśnie takie, nic dodać, nic ująć. Ale za to trafił celnie w sam splot słoneczny infrastruktury, w ukryty pod darnią podziemny bunkier, w którym zawór gazu opałowego do podgrzewania powietrza sąsiadował ze sprężarką do chłodzenia i z agregatem elektrycznym. Doszło do przebicia stropu, do zgniecenia jakiegoś transformatora, do pęknięcia jakichś rur. Seria wyładowań elektrycznych miała katastrofalne skutki, choć dalekosiężny impet podziemnej eksplozji zgodnie z intencją ominął magazyny z czerwonej cegły. Drgania przeniosły się daleko, być może wzdłuż wodociągów. Kimkolwiek był pomysłodawca, zapewne osobiście śledził przebieg tego manewru. Nie sam, lecz w odzianym w drelichy towarzystwie, które niedbale komentowało przebieg wypadków, po barwie dymu, po brzmieniu detonacji poznając, że pewnie tylko sprężarka ocalała jakimś cudem. A skoro tak, dowcipkowali, zamiast grzania będzie chłodzenie. Zaciągali się przy tym papierosami bez ustników i spluwając okruchami tytoniu, przerzucali się mocnym słowem. Ze złośliwą radością oklaskiwali odgłosy katastrofy, która rozniosła ich własne dzieło. Nic tak nie porywa serc i umysłów, jak monumentalny rozmach zniszczenia. Lekką ręką mnożąc straty właściciela i zleceniodawcy, dano mu stosowną odprawę: niech pożałuje, że nie siedział cicho, póki prócz sejfu wszystko jeszcze stało na swoim miejscu. Co do mnie – bo to do mnie ów sejf należał – w samej rzeczy od razu przyszło mi pożałować.
Układne milczenie pozwoliłoby przynajmniej oszczędzić instalacje, budynki i nawierzchnie. Cóż może być lepszego od milczenia, kiedy prawda prowadzi donikąd. Majstrowie mają dość zdrowego rozsądku, by nie spodziewać się, że uwierzę w ich dobre chęci. Lecz gwiżdżą na to, nie boją się wcale, zadowoleni, że znowu nie dali się na niczym złapać. Bo czy kasa ogniotrwała nie odnalazła się natychmiast, choć pusta? Czy nie dostarczyli odpowiednich pozorów dobrej woli, wymownych przejawów fałszywej gorliwości, z której dla równowagi musieli sami się podśmiewać po kątach? W krzyżowym ogniu pytań jeden po drugim składaliby wyjaśnienia, jąkając się i zacinając jak niedoszli poligloci, co tylko z konieczności mówią w obcym języku. Utrzymywaliby, z ręką na sercu, że sejf utknął w magazynach przez zwyczajną pomyłkę; że po to tylko zawiesili go na ramieniu dźwigu, ażeby niezwłocznie odstawić na właściwe miejsce; że wszystko, co się potem wydarzyło, to przypadek, godny ubolewania, przez nikogo niezawiniony. Pancerne drzwiczki otworzył, jak gotowi byli zapewniać, sam impet upadku, a zawartość, ich zdaniem, porwał wiatr. Uleciały nie wiadomo dokąd akty własności okolicznych kamienic, opiewające na nazwiska tych i tamtych klientów fotografa, rodziców tego czy tamtego gimnazjalisty, a także certyfikaty pożyczki skarbowej złożone w depozycie przez woźnego i policjanta, kaucje za wynajem sklepów, ślubne obrączki czekające parami na swój wielki dzień, weksle różne, na wierzchu ten z fantazyjnym podpisem studenta, łatwo zgadnąć, że bez pokrycia; a także grube i cienkie pliki obligacji państwowych. Jednym słowem, wszystko, co było cennego w całej okolicy, i ponadto wyściełane atłasem pudełko, zawierające niewiadomego pochodzenia kolię z brylantem. A teraz szukaj wiatru w polu. Indagowani w tej sprawie, majstrowie wywróciliby nawet kieszenie, na dowód, że nic nie wzięli.