Выбрать главу

Ale zapasy dawno się skończyły. Tego dnia jechali już tak długo, że w całym ciele wyraźnie czuli skutki wyczerpania. Obydwaj byli poirytowani dającym się we znaki głodem i zmęczeniem, a zwłaszcza niekończącą się jazdą przez dzikie ostępy, jazdą, która, jak słusznie przeczuwali, nie przybliżyła ich wcale ku wymarzonym miastom. Las, który właśnie opuścili, zdawał się niczym lepki ciężar przytłaczać ich ramiona.

Przystanęli w punkcie, skąd roztaczał się znacznie lepszy widok na miasteczko położone na dnie doliny.

Podnieśli oczy ku niebu, śledząc wzrokiem dwa krążące w powietrzu kruki. Czarne ptaszyska poderwały się do lotu z urwiska, groźnie wznoszącego się po drugiej stronie osady. Bezszelestnie przecinały powietrze, zataczając koła coraz bliżej mężczyzn na ścieżce.

Francuzi obserwowali je z zapartym tchem.

W końcu jeden z kruków znalazł się tak blisko, że magli spojrzeć prosto w błyszczące, czarne jak węgiel ptasie oko. A potem jeden ruch silnych, lśniących skrzydeł i ptaki, uznając swą wyprawę zwiadowczą za zakończoną, zawróciły do gniazda, które musiało znajdować się gdzieś na porośniętej lasem skale.

Mężczyźni wymienili spojrzenia i popędzili konie.

– Miasteczko sprawia wrażenie wymarłego – zauważył Yves.

– Mamy już późne popołudnie. Ludzie pewnie poszli na nieszpory.

W gromadzie domów dostrzegli nieduży kościółek; ale nie był on podobny do ich rzymskokatolickich świątyń. W tym kraju ludzie najwyraźniej byli wyznania prawosławnego, stwierdzili.

Znaleźli się teraz na dnie doliny i nareszcie mogli poruszać się po płaskim terenie. Jechali powoli, jakby niechętnie, z wahaniem.

To sprawił ten las, myślał Yves, trzydziestoletni kawaler. Ten las jakby odebrał nam całą odwagę i pozostawił jedynie niewiarę we własne siły i zniechęcenie.

Stryj był starszy od niego jedynie o dziesięć lat. I on także był zatwardziałym kawalerem. We Francji cieszyli się wielką sławą niepoprawnych uwodzicieli i to napawało ich dumą. Teraz wszystko, co łączyło się z ojczyzną, stało się tak odległe, zarówno w czasie, jak i przestrzeni…

Zdawali sobie sprawę, że nigdy nie będą mogli tam powrócić.

– Wiem, że w tym przeklętym kraju jest gdzieś duże miasto – rzekł baron. – Nazywa się Kluż albo Klausenburg i jest stolicą Siedmiogrodu. Jeszcze inne nazywa się Sybin, a w obu miastach mówi się i po niemiecku, i po węgiersku. Niemiecki przynajmniej choć trochę znamy. Ale dlaczego, dlaczego nie możemy tam dotrzeć? Jak długo będziemy musieli wałęsać się po tych lasach i dolinach, z dala od wszelkiej cywilizacji, wśród ludzi tak prymitywnych, że nie rozumieją nawet mowy gestów?

Miły baron oceniał sytuację cokolwiek niesprawiedliwie. Można się było domyślić, że mieszkańcy tutejszych okolic nie lubią być traktowani przez obcych niczym krowie łajno. Dlaczego więc mieliby odpowiadać arogantom? Jeśli ci dwaj chcą się pysznić i spoglądać z pogardą, to niech radzą sobie sami!

Tak jak ten ostatni człowiek, którego spotkali niedaleko rozstajów. Z pewnością widział, że zadzierający nosa obcy przybysze o wyszukanych manierach pojechali w złą stronę, kierując się ku pustkowiom. Ale to wyłącznie ich sprawa. Jeśli oni chcą jechać przez bezdroża, mnie to nie obchodzi, pomyślał góral, nie przerywając wędrówki. Nie był wcale człowiekiem o kamiennym sercu, ale czy musi godzić się na to, by przywoływano go niczym psa?

Dlatego właśnie baron i Yves znaleźli się teraz w drodze ku przylegającym do siebie domom wyrosłym prosto z ziemi, o dachach krytych poczerniałym pofałdowanym gontem. Ponieważ większość domów nie miała okien wychodzących na ulicę, z początku osada sprawiała wrażenie wymarłej. Jechali powoli małą uliczką, rozglądając się uważnie dokoła, gdy nagle zauważyli, że droga na przeciwległym krańcu doliny pnie się w górę.

– Spójrz! – zawołał Yves. – Droga, która z daleka wyglądała na całkiem zarośniętą, w rzeczywistości jest porządnym traktem!

– Tak, to prawda! Znika w dali za tą skałą. Prawdopodobnie jutro będziemy mogli ruszyć dalej. Musimy tylko najpierw się dowiedzieć, jak dotrzeć do Klausenburga.

– Kluża – poprawił Yves.

– Tak, oczywiście. Ci tubylcy nie rozumieją cywilizowanego języka, jakim jest niemiecki. O, słońce zniknęło za grzbietem górskim i w tej zapomnianej przez Boga dolinie zrobiło się nagle wprost makabrycznie. Czyżbyśmy naprawdę trafili na opuszczone miasteczko? Tego jeszcze brakowało!

Yves odpowiedział w zamyśleniu:

– Jedno mnie niepokoi. Cesarstwo austro-węgierskie nie ciągnie się w nieskończoność. Musimy uważać, byśmy nie dotarli do krainy barbarzyńców.

– Masz rację – kiwnął głową baron. – Rozmawialiśmy wszak z owym cywilizowanym człowiekiem w Peszcie. To on poradził nam, byśmy skierowali się tutaj, jako że i w Peszcie dało się odczuć niepokój niesiony prądem rewolucji. Mówił także, że na wschód od Siedmiogrodu rozciąga się chanat turecki, na południu także. Musimy się strzec, by nie wpaść w ręce Turków, z nimi nie ma żartów.

– Ale spójrz, tam! Tam są przecież ludzie!

Dotarli do niewielkiego, wyłożonego brukiem rynku. Najwyraźniej tu właśnie zbierali się po całodziennym znoju mieszkańcy osady. Francuzi dostrzegli także karczmę, a jej najbardziej potrzebowali. Znów obudziła się w nich iskra życia.

Stukot końskich kopyt zgasił rozmowy zgromadzonych ludzi i wszystkie twarze zwróciły się ku obcym.

Baron i Yves podczas swej wędrówki po Europie widzieli wiele rozmaitych kolorowych strojów ludowych. Tutaj jednak królował smutek. Czerń, niemal tylko czerń, gdzieniegdzie przełamana brązowymi lub szarymi wstawkami w kamizelce czy koszuli. Kobiety całe spowite były w czerń, spod chustek ledwie dostrzec się dało jaśniejsze plamy niechętnych, surowych twarzy. Oblicza i sylwetki mężczyzn przypominały skamieniałe drewno.

Mężczyzn zresztą znalazła się ledwie garstka, wśród ludzi zebranych na rynku ogromną większość stanowiły kobiety.

Francuscy szlachcice wstrzymali konie i przyglądali się zgromadzonym. Na rynku zaległa cisza, gdy tak na-wzajem mierzyli się wzrokiem. Nadspodziewanie szybko zapadł zmierzch.

– Ty tam – władczo odezwał się baron do człowieka, który wyglądał na właściciela karczmy. Na wydatnym brzuchu zawiązany miał fartuch. – Podejdź tutaj.

Mężczyzna usłuchał bardzo niechętnie. Górale nie lubili, gdy im rozkazywano.

– Mówisz po niemiecku? – wrzasnął baron, przekonany, że krzyk jest najlepszym sposobem osadzania ludzi na właściwym miejscu.

Karczmarz wzruszył ramionami. Nikt inny nie zareagował, baron zrozumiał więc, że tutaj mówiono tylko miejscowym językiem, musiał zatem poprzestać na władczych, wymownych gestach. Nocleg, posiłek… Tylko na jedną noc.

Tyle zrozumieli. To dało się załatwić.

Yvesowi jednak nie spodobał się złośliwy uśmieszek, który na ułamek sekundy zagościł na twarzy jednego ze stojących bliżej mężczyzn.

Baron wolał jak najdłużej nie schodzić z końskiego grzbietu. Czuł się wtedy pewniej, patrzył na innych z góry.

– Czy możecie nam powiedzieć, jak daleko jest do Klausenburga?

– Kluża – poprawiając go mruknął Yves.

– Tak, naturalnie, Kluża.

Baron pytającym tonem powtórzył nazwę miasta, wskazując przy tym na wszystkie strony świata.

Ludzie spoglądali po sobie, nie odzywając się ani słowem.

– Hermannstadt – spróbował baron.

– Sybin – poprawił Yves.

– Tak, tak, Sybin – parsknął gniewnie jego stryj. – Kto prowadzi tę rozmowę, ty czy ja?