Yves z doświadczenia wiedział, że najmądrzej będzie, gdy zachowa milczenie.
Nazwa „Sybin” wywołała jednak pewien oddźwięk wśród zebranych. Francuzi usłyszeli, jak ktoś mruknął słowo Nagyszeben, węgierską nazwę Sybina; czy, jak mówili Niemcy, Hermannstadt.
– Jesteście Madziarami? – zapytał zdumiony baron, sądził bowiem, że tych można spotkać dalej na wschodzie.
Pokręcili głowami, miał więc mimo wszystko rację.
– Czy Sybin jest madziarskim miastem?
– Nie, niemieckim – odparł karczmarz swym własnym językiem, ale jednak zrozumiale dla Francuzów.
Tak, to właśnie słyszeli: Sybin było ponoć całkowicie niemieckie, założone przez Niemców wiele setek lat temu. Słyszeli także, że duże obszary Siedmiogrodu zamieszkiwali Madziarzy; nie dotarli oni jednak aż tak daleko na zachód.
Czy los nie mógłby choć trochę im sprzyjać i zetknąć z ludźmi, z którymi można się porozumieć?
Widać jednak mieszkańcy wioski wiedzieli, gdzie leży Sybin, zaczęli bowiem przekrzykiwać się teraz nawzajem, wpadając sobie w słowo. Towarzyszyły temu zamaszyste ruchy rozłożonych rąk…
Ze słów i gestów wynikało, że Sybin znajduje się daleko, Francuzi będą musieli zawrócić i odjechać tą samą drogą, którą przybyli, a później – to pozostawało niejasne – w jakimś miejscu skręcić.
Baron dał do zrozumienia, że zastanawia się, czy nie mogliby się trzymać drogi wiodącej przez dolinę.
Uśmiechnęli się wtedy tylko, kręcąc głowami.
– Jak nazywa się to miasteczko? – zapytał Yves.
Zanim otrzymał odpowiedź, musiał powtórzyć pytanie na wiele sposobów.
– Targul Stregesti.
Baron niepewnie popatrzył na bratanka.
– Targul oznacza miasteczko, tyle zdążyliśmy się już nauczyć. Ale to wskazuje, że istnieje również coś innego, co nosi nazwę Stregesti.
Yves skinął głową.
– Zwykle bywa to twierdza albo jezioro.
– Ale tu przecież nie ma żadnego jeziora, nie widzę także twierdzy. Niemniej faktem pozostaje, że określenia
„Targul” używa się tutaj tylko wtedy, gdy chce się odróżnić miasteczko od czegoś innego.
– Może chodzi o las lub o rzekę, która przepływa przez miasteczko. Ale cóż, idziemy do karczmy?
W tej samej chwili dobiegł ich zbliżający się tętent końskich kopyt i turkot kół powozu. Oczy wszystkich skierowały się na ulicę, na której zza zakrętu wyłonił się zmierzający w kierunku rynku czarny ekwipaż. Ludzie wstali i skłonili się głęboko. Francuzi nareszcie zsiedli z koni.
Ubrany ciemno woźnica był blady i tak chudy, jakby składał się z samej tylko skóry i kości. Zasłony w oknie krytego powozu zostały odciągnięte na bok i pojawiła się w nim głowa zawoalowanej damy. Woźnica zsiadł z kozła i otworzył drzwi. Baron i Yves do tego stopnia zaciekawieni byli, któż to mógł przyjechać, że zrazu nie zauważyli, iż mieszkańcy miasteczka jeden za drugim znikali z rynku. Kiedy się wreszcie zorientowali, został przy nich już tylko karczmarz. I on także nie wyglądał na zachwyconego.
Francuzi nie byli w stanie oderwać oczu od dwóch dam, które wysiadły z powozu. Jedna z nich pełnym gracji ruchem uniosła woalkę przysłaniającą twarz, ukazując nadzwyczaj piękne oblicze. Mogła mieć około czterdziestu lat i widać było wyraźnie, że przywykła do rządzenia i wydawania rozkazów. Włosy miała czarne, jedwabiście błyszczące niczym ptasie skrzydła, a oczy warte były opisu z „Pieśni nad Pieśniami”.
Druga kobieta, właściwie bardzo młoda jeszcze dziewczyna, miała w ciemnych oczach wyraz onieśmielenia, niemal wręcz strachu. Bez wątpienia musiały być ze sobą spokrewnione, miały podobną karnację i tak samo piękne rysy. Znać też było, że starsza w pełni zdominowała młodszą. Tak, Yves nawet odniósł wrażenie, że oczy młodej piękności desperacko błagały go o pomoc.
To obudziło w nim instynkty rycerza.
Władcza dama zwróciła się do karczmarza:
– Zeno, widzę, że mamy gości. Przedstaw nas.
Karczmarz Zeno sprawiał wrażenie zmieszanego. Baron, który nie rozumiał tych słów, lecz mimo to pojął ich znaczenie, odwrócił się ku niej. Uprzejmie się ukłonił i powiedział po niemiecku, zakładając, że dama jest osobą na tyle kulturalną, by znać ten język:
– Madame, nasz przyjazd nastąpił tak niedawno, że ten dobry człowiek jeszcze nie zdążył poznać naszych imion. Pozwólcie nam się przedstawić. Jesteśmy francuskimi szlachcicami; baron de Conte, a to mój bratanek Yves. Do waszych usług, madame!
Ku wielkiemu zdumieniu barona dama odpowiedziała w jego ojczystym języku:
– Ach, Francuzi! Cóż za wspaniała wizyta w tej odciętej od świata dolinie! Moi panowie, jestem księżniczka Feodora, córka wojewody tej części kraju, a to moja kuzynka Nicola. Czy zamówiliście już nocleg w gospodzie?
– Tak, księżniczko – odparł baron, z ulgą przyjmując fakt, iż nie musi już posługiwać się swym jakże nieporadnym niemieckim.
– Cóż, nie będziemy więc sprawiać zawodu temu dobremu człowiekowi. Ale jutro musicie koniecznie nas odwiedzić. Wystarczy trzymać się drogi, którą przybyłyśmy.
Pobiegli oczami za jej wzrokiem ku skalnemu urwisku i gorąco podziękowali za zaproszenie. Ustalono porę odwiedzin i damy natychmiast się pożegnały, tłumacząc się koniecznością załatwienia spraw, dla których przybyły do miasteczka. Powóz wytoczył się z rynku.
Po kolacji dwaj szlachcice udali się do zaoferowanej im przez karczmarza izby, co prawda urządzonej skromnie i staroświecko, lecz czystej i schludnej. Już leżąc w łóżkach wsłuchiwali się w niesamowitą ciszę, zaległą wśród gór.
– Czy nic cię nie zastanowiło na dole, w jadalnej, Yvesie?
Yves, który już zasypiał, drgnął i zapytał sennie:
– Nie, a co?
– Chodzi mi o to, że przemierzając tak długo wschodnie krańce cesarstwa habsburskiego często spotykaliśmy się z ich jakże powszechnymi przesądami. Ślady…
– Ależ tak! – wykrzyknął Yves. – Wiem już, co masz na myśli, stryju. Te wielkie warkocze czy też wiązki czosnku które oni tak kochają wieszać po gospodach jako ochronę przed wampirami. Tutaj tego nie ma!
– No właśnie, a w każdym razie nie więcej niż kucharz potrzebuje w kuchni. O czym by to zatem świadczyło?
– Że możemy czuć się bezpieczni i nie bać się wampirów – roześmiał się Yves.
– Podzielam twoją wesołość – odparł baron. – Dla nas Francuzów, wampiry i wilkołaki to jedynie przesądy. Muszę jutro zapytać księżniczkę Feodorę, czy te okolice uchroniły się przed takimi zabobonami.
– Tak musi być – stwierdził Yves. – Bo przecież na ogół mieszkańcy Siedmiogrodu wprost panicznie boją się tych powstających z grobów krwiopijców, Wszędzie napotykaliśmy czosnek; krzyże i rozsypane ciernie róży. A tutaj tego nie ma.
– No cóż, dobrze to wiedzieć – zaśmiał się baron. – Wspaniale, że spotkała my kogoś, kto zna francuski; Księżniczka sprawia wrażenie osoby bardzo kulturalnej. Cieszę się na jutrzejszą wizytę.
– Mmm – w głosie Yvesa zabrzmiała nuta powątpiewania. – Czy zauważyłeś, stryju, jak despotycznie zachowywała się w stosunku do tej biednej młodej dziewczyny? To nieszczęsne dziecko było tak wystraszone, że aż wstyd.
– Nie zastanawiałem się nad tym. Miałem oko tylko na piękną Feodorę.
Yves nadal był zamyślony.
– Czy nie planowaliśmy jechać dalej, gdy tylko nastanie świt?
– To prawda, ale nie możemy urazić tak dostojnej damy.
– Córka wojewody… – powiedział Yves. – Kto to jest wojewoda?
– To bardzo wysoki tytuł. Kiedyś był to dowódca, osoba, która wodziła woje. Obecnie oznacza chyba wybranego księcia lub władcę. Są panami wielkich obszarów.