– Ale przecież miałeś nie wracać do twierdzy – ostro zaprotestował Peter.
– Nie do takiej twierdzy, jaką teraz widzimy – odparł Heike. – Spotkalibyśmy wtedy wdzięczną i powabną Nicolę, taką, jak widzieliśmy ją wczoraj. Nic byśmy nie mogli jej zrobić, choć co prawda jest teraz sama, Feodora spoczywa w pokoju. Nie, muszę ujrzeć prawdziwą twierdzę.
– Prawdziwą twierdzę? Nie rozumiem, o czym mówisz – Peter zaczynał się niecierpliwić.
Heike westchnął.
– Jedynie mandragora jest dostatecznie silna, by zniszczyć fałszywy obraz. A ja nie mam ochoty…
Zastanawiał się przez chwilę.
– Chyba że…? Moi sprzymierzeńcy! – zawołał cicho. – Czy jeszcze tu jesteście? Możecie się na coś przydać? Czy posiadacie dostateczną moc, by zerwać zasłony z naszych oczu? Czy jesteście silniejsi od Anciol?
Odpowiedzią był cichy śmiech kilku osób.
– Zrozumieliśmy prowokację! – zawołała żartobliwie Sol.
– Będzie, jak sobie życzysz – powiedział Tengel. – Ale czy twój przyjaciel zniesie prawdę?
Heike starał się nakłonić Petera, by sam wrócił do gospody, ale chłopiec za wszelką cenę pragnął teraz zachować się lojalnie wobec przyjaciela. Twierdził, że musi odpokutować.
Z miejsca, w którym stali, roztaczał się doskonały widok na twierdzę. Stąd droga zakrętami schodziła w dół ku dolinie.
– Przyjrzyj się teraz dokładnie, Peterze – zapowiedział Heike. – Bo już ostatni raz widzisz twierdzę w pełnej krasie. Teraz nastąpi powrót do gorzkiej rzeczywistości.
– Nie chcę jej oglądać! – wyrwało się Peterowi. Odwrócił się plecami, a Heike wbił w niego wzrok, prosząc, by przyjaciel wziął się w garść.
Kiedy razem spojrzeli na twierdzę, Peterowi zaparło dech w piersiach i musiał złapać Heikego za ramię, by się nie przewrócić. Heike widział ten przerażający obraz już wcześniej, lecz mimo to był równie głęboko wstrząśnięty.
Same już tylko dźwięki budziły grozę. Jakby całe stado padlinożernych ptaków unosiło się nad doliną, skrzek i wrzask echem odbijał się od skał. A spoza ptasich krzyków przedostawał się jeszcze inny odgłos, ten, który wielokrotnie przedtem już słyszeli, tym razem głośniejszy.
Trzask i szelest korzeni wijących się wśród liści, torujących sobie drogę.
A widok!
Peter otwierał oczy coraz szerzej i szerzej.
– Boże – szepnął. – Święty Boże, co to takiego?
Widok, jaki roztaczał się przed nimi, był całkowicie niepojęty, trudno go opisać słowami. Z tego, co z pewnością było kiedyś zachwycającą budowlą, pozostały zaledwie resztki murów. Na oczach chłopców ciągle jeszcze sypały się w dół kamienie i ogromne bloki skalne, toczyły się w głąb doliny. Kikuty ścian, wyszczerbione mury niczym szczęka potwora… Zrozumieli, jak wiele czasu musiało upłynąć od chwili, gdy twierdza była zamieszkana. Setki lat!
Nie to jednak było najgorsze.
Z postrzępionych, wyszczerbionych ruin wylewała się masa tak straszliwa, że nigdy im się o czymś takim nie śniło. To był las, ten ohydny, przerażający las, który tu właśnie brał swój początek, tu miał swoje jądro. Nie było więc wcale tak, jak kiedyś sądzili – że to las stara się przysunąć, przekraść jak najbliżej twierdzy. On właśnie z niej wyrastał, z trzaskiem i jękiem rozprzestrzeniał się coraz dalej i dalej, zagarniając nowe obszary. Otoczył już całą dolinę, pochłonął miasteczko w dole i wkrótce w swej nieprzerwanej wędrówce naprzód miał dotrzeć także do Targul Stregesti.
I jeszcze ta straszna mgła unosząca się z jądra twierdzy. Widzieli snujące się opary, wyczuwali odór: mdły, duszący zapach śmierci. Odruchowo uskoczyli w tył.
– Och, nie – szepnął Peter, pozieleniały na twarzy. – Och, nie, to nie może być prawda!
– To właśnie jest najprawdziwsza prawda. I mam teraz zamiar tam pójść, z kołkiem i młotkiem…
– Nie, nie wolno ci! Chodź, musimy stąd uciekać!
– Dokąd? Nie przedrzemy się przez las. Chcesz umrzeć, zduszony przez gałęzie?
– Czy twoi przyjaciele nie pomogą nam się wydostać?
– Oni mają swoje poczucie honoru i ja także. A Mira? A mieszkańcy miasteczka? Czy mamy ich zostawić na pastwę okrutnego losu?
Peter wyprostował się, raz po raz przełykał ślinę. Oczy podejrzanie mu błyszczały.
– Idę z tobą.
Heike zawahał się.
– Prawdopodobnie poradziłbym sobie lepiej, gdyby nie ciążyło na mnie poczucie odpowiedzialności za ciebie. Ale potrzebuję cię, Peterze, jestem teraz tak bezradny i samotny.
– No, no, z tego co wiem, nie zostałbyś sam – mruknął Peter. – Ale rozumiem, o czym mówisz. Chodź, idziemy!
Heike wziął głęboki oddech i ruszyli ku straszliwemu zjawisku. Trudno było na ich twarzach odnaleźć bodaj odrobinę zapału.
– Heike, muszę ci się do czegoś przyznać. Wczoraj byłem o ciebie tak niewiarygodnie zazdrosny, ponieważ Nicola… Ach, Boże, jakże brzydzi mnie wymawianie tego imienia! Ponieważ Nicola rozmawiała z tobą, gdy już wychodziliśmy, i prosiła, byś wrócił do twierdzy.
– Nie było powodu do zazdrości – krzywo uśmiechnął się Heike. – Jej nagłe zainteresowanie moją osobą wzięło się stąd, że wyraziłem chęć odwiedzenia cmentarza.
– To prawda, ostrzegała nas, byśmy tam nie szli. Twierdziła, że możemy paść ofiarą złych duchów. To oczywisty nonsens!
– Naturalnie! Obawiała się, że odnajdziemy grób Feodory i pokonamy moc czarodziejskiego uroku, jaki ona sama rzuciła. I dokładnie tak się stało.
– Pytała mnie później, czy znaleźliśmy coś na cmentarzu. Powiedziałem, że nic, absolutnie nic.
– Mądrze postąpiłeś – pochwalił go Heike. – A to, że chciała, bym wrócił do twierdzy… Myślę, że moja osoba zasiała w niej niepewność. Zorientowała się, że wspierają mnie niebezpieczne moce, i chciała trochę powęszyć.
– Z pewnością! Ale czy pamiętasz, jak siedzieliśmy w karczmie pierwszego wieczoru? Przybyły damy i zaraz w drzwiach zawróciły.
– Tak, z powodu mandragory. To właśnie mnie zwiodło. Bo przecież to Feodora zareagowała tak szybko!
– Mówisz tak, bo nie patrzyłeś wtedy na Nicolę. Za to ja nie spuszczałem z niej oczu. I to ona powiedziała coś cicho, ale stanowczo do ciotki. Wówczas Feodora odwróciła się i wypchnęła dziewczynę przed sobą.
– Ach, tak! To wiele wyjaśnia! A zatem to Nicola nie mogła znieść obecności mandragory. A tak w ogóle, „ciotka”… Ciekaw jestem, w jakim stopniu były ze sobą spokrewnione, to dość interesujące. Ale pewnie nigdy się tego nie dowiemy.
Znaleźli się już na górze przy twierdzy i ze zgrozą popatrzyli na panujący wokół niej chaos. Korzenie wijące się pośród ruin, opary spowijające wszystko w niesamowitej mgle…
– Jakże chciałbym mieć przy sobie mandragorę – westchnął Heike.
– Cicho, tchórzu, masz przecież nas – rozległ się wesoły szczebiot Sol. – No, dalej, do roboty! Czas płynie, a dzień nie będzie trwał wiecznie!
Chłopcy byli tego świadomi. Wraz z nastaniem ciemności budziła się na nowo moc upiora.
Po bramie został jedynie ślad w postaci przerwy w murze. Wypełniały ją jednak pnie drzew i pełzające po ziemi korzenie.
– Tędy, kawałek dalej, możemy wejść do środka – stwierdził Peter, już spokojniejszy, przynajmniej na pozór.
Doszli do tego miejsca, wdrapując się na rozsypane kamienie.
– O, do licha! – zdenerwował się Peter. – Spójrz na tę gmatwaninę! Jak zdołamy się w tym połapać? Jak się nie zaplątać?
Odór był nie do zniesienia. Korzenie i cieńsze konary zdawały się żywe, w każdej chwili gotowe przypuścić atak i pochłonąć chłopców.