Istoty ludzkie jednakże od czasu do czasu się pojawiały. Najpierw dojrzał kapitan zgrzybiałą, sześćdziesięcioletnią staruchę. Kobiecina wyskoczyła zza niechlujnie skleconych wrót, kiedy koń von Dorna, podniósłszy ogon, akurat się wypróżnił, wrzuciła w podołek zgrzebnej spódnicy parujące jeszcze kule nawozu, obnażając przy tym chude nogi ziemistej barwy, po czym splunąwszy za cudzoziemcem, podreptała z powrotem. „Chce to zjeść, czy co?” – przestraszył się Cornelius, ale zaraz sobie wytłumaczył, że stara użyje pewnie końskich odchodów jako nawozu lub na podpałkę.
Następny był chłop, w samej tylko koszuli. Leżał na środku drogi ni to martwy, ni pijany – a może po prostu spał. Koń przestąpił przez niego ostrożnie, kobyłka obeszła go bokiem. Zza płotu wyszło dwoje dzieciaków, umorusanych i zupełnie gołych. Chłopcy zagapili się na cudzoziemca pustymi, nieruchomymi oczami. Jeden pociągał nosem, drugi ssał palec. Wyglądali zupełnie jak zwierzątka. Ale zachowywali się spokojnie – nie napraszali się o jałmużnę ani nie rzucali kamieniami.
Przed sobą zobaczył Cornelius starą chałupę, która – jedyna w całej wsi – miała komin, a w oknach szybki z miki (w innych domach maleńkie okienka przesłaniały wołowe pęcherze). Na przyzbie leżało bez ruchu jeszcze dwóch mężczyzn, w podwórzu stało kilka wozów i tłoczyło się z pół tuzina uwiązanych koni. To było to, czego Cornelius potrzebował – karczma czy zajazd.
Kapitan wjechał za ogrodzenie i chwilę czekał, czy aby nie wyjrzy jakiś sługa. Nikt się jednak nie pojawił. Wtedy von Dorn krzyknął: „Ej! Ej-ej!”, ponawiając próbę może z pięć razy. Nawoływanie jednak również nic nie dało. Owszem, wyszedł na ganek jakiś chłop w samych portkach i z miedzianym krzyżykiem na obnażonej piersi, ale bynajmniej nie po to, by pośpieszyć podróżnemu z pomocą. Postał chwilę, zachwiał się kilka razy, po czym runął ze stopni głową w dół. Z rozciętego czoła pijaka pociekła strużka krwi, tworząc małą kałużę.
Dużo się tutaj pije, zauważył w duchu Cornelius. Pewnie przypada dzisiaj jakieś święto.
Sam uwiązał konie. Rozsiodłał je i nasypał im owsa z własnych zapasów (miał go trochę w jukach). Cisawa starła sobie trochę lewe kopyto, przydałoby się ją na nowo podkuć. Z karym wszystko było w porządku – cudo, a nie koń.
Sakwę Cornelius wziął ze sobą, pistolety również. Muszkiet przewiesił przez ramię. Po juki trzeba będzie zaraz posłać sługę, bo jeszcze, nie daj Boże, ktoś je ukradnie.
Pchnął zbite z desek drzwi i znalazł się w ciemnawej szopie. W nozdrza buchnął mu zakisły smród zgnilizny. Szwedzki porucznik mówił prawdę, nie pachniało u Moskowitów nektarem i ambrozją.
Cornelius postał chwilę w progu, by przyzwyczaić oczy do półmroku. W głębi izby dojrzał kilka długich stołów; siedzieli przy nich milczący – nie, cicho coś pomiędzy sobą gwarzący – brodaci oberwańcy. Przed nimi stały gliniane kubki lub czworograniaste sztofy z grubego zielonego szkła, różnej wielkości. Siedzący opróżniali je często gęsto, gwałtownie odrzucając przy tym głowę do tyłu. Z misek brali palcami poszatkowaną kapustę. W kącie, za szynkwasem, drzemał karczmarz.
Kapitan już miał się skierować w tamtą stronę, gdy nagle zamarł bez ruchu, mrugając zdumionymi oczyma. Tuż przy drzwiach klęczała trzynastoletnia może dziewczynka w brudnej koszulinie, gryzła słonecznikowe pestki i wypluwała je na podłogę. Była piegowata, miała narysowane węglem brwi aż do uszu, rzęsy uczernione sadzą i olbrzymie buraczane rumieńce na policzkach. Wstrząsnął jednak Corneliusem nie ten jaskrawy malunek, lecz kolor rozczochranych, niczym nieosłoniętych, sięgających niżej pasa włosów. Był właśnie taki, w odcieniu miedzianej czerwieni, najprawdziwsza „Laura”! Spotkanie z Moskowią zaczynało się pod pomyślną wróżbą.
Von Dorn nachylił się, ujął w dwa palce pasmo włosów dziewczynki i przyjrzał mu się dokładniej. Nie było żadnych wątpliwości. Gdyby wysyłać do Amsterdamu, powiedzmy, trzy, nie, cztery transporty rocznie, to w ciągu czterech lat można zarobić… zaraz… dwadzieścia cztery tysiące guldenów! Daj mi trochę czasu, mój wspaniały budziku, już niedługo znajdziesz się w godnym siebie miejscu!
Dziewczynka spojrzała na mamroczącego coś pod nosem cudzoziemca z dołu do góry, nie poruszywszy nawet przy tym głową i nie przestając wypluwać łupin. Kupować teraz od niej włosów oczywiście nie było sensu – w Moskwie pewnie też rudych nie brakuje. Ale warto pogadać o cenie, żeby się zorientować, jakie będą koszta przesyłanych partii.
Cornelius lekko szarpnął dziewczynkę za włosy, po czym wskazał je palcem. Następnie przywołał na pamięć jedno z dziesięciu podstawowych słów, których wyuczył się po drodze:
– Po tszemu?
Odpowiedzi udzieliła mu nie dziewczynka, lecz niski chłopina o skołtunionej brodzie, z czarną przepaską na twarzy.
– Za czwartaka.
Odsłonił w uśmiechu puste dziąsła, zrobił obrzydliwie sprośny gest i dodał jeszcze jakieś wyjaśnienie. Kapitan wyłowił słowo „kopiejka”. Dziewczynka pociągnęła nosem i nagle zadarła koszulę aż po chude, wystające obojczyki. Po co, nie wiadomo. Pod spodem była zupełnie naga, ale na co patrzeć u tak małego dziecka? Musi być widocznie niespełna rozumu, domyślił się Cornelius, zaprzątnięty zgoła czym innym.
„Dajmy na to, że brodacz powiedział, iż za czwartaka pozwolą ściąć część włosów, a za kopiejkę wszystkie. Czwartak to ćwierć kopiejki, za guldena przy wymianie dostaje się dwadzieścia kopiejek… Na oko włosy muszą ważyć ze dwa funty”. Od tych gorączkowych rachunków serce Corneliusa aż mocniej zabiło. Wyglądało na to, że zakupu można dokonać bardzo tanio!
Brodacz nie chciał się odczepić, szturchał von Dorna w bok, natarczywie podsuwając mu dziewczynkę. Kapitan lekko trzepnął go w ucho, żeby dał spokój, i podszedł do szynkwasu.
Chętnie posiliłby się teraz połową baraniego udźca czy całym kapłonem, ale wyglądało na to, że gotowanego jedzenia tutaj nie podawano. Na ladzie, pośród mętnych, cuchnących gorzałką kałuż, stał talerz z jakimiś oślizgłymi grzybami, miska pełna czarnej, lepkiej mazi, parę kawałków szarawego chleba, górę zaś skisłej czy może ukwaszonej kapusty wywalono wprost na nieheblowane deski szynkwasu.
Karczmarz spał, przylgnąwszy policzkiem do lady; siwa broda spoczywała pośród misek i kapusty. Zastanawiając się, co zamówić, Cornelius odruchowo zdjął z brody tłustą wesz i rozgniótł ją między paznokciami. Oprócz chleba i jakiegoś mocnego napitku nie było się tu czym posilić.
Uniósł rękę, żeby trzepnąć szynkarza po łysawej głowie, okazało się jednak, że ten nie śpi, lecz przymrużonymi oczyma wpatruje się nie w twarz gościa, tylko w jego przerzuconą przez ramię sakwę. Kapitan wziął spory kawał chleba, rzucił na ladę małą, srebrną kopiejkę i zażądał po polsku, mając nadzieję, że brodacz zrozumie:
– Wódki!
Kopiejkę karczmarz wsunął sobie do ust – brzęknęło coś przy tym za pucołowatym policzkiem – i nie kwapił się z podaniem napitku. Na dobrą chwilę zniknął w jakiejś komórce za szynkwasem i wreszcie wyniósł stamtąd nie flaszkę, lecz gliniany kubek. Za kopiejkę wydawało się to trochę mało. Von Dorn powąchał zawartość naczynia (jakieś świństwo, gorsze chyba od francuskiego calvadosu), wypił duszkiem mętny płyn i stuknął pustym kuflem o deski, dając do zrozumienia, że chce, by napełniono go ponownie.
Wódka okazała się mocna. Purpurowa gęba karczmarza rozpłynęła się; przypominała teraz amerykański owoc tomato. Podłoga pod nogami kapitana zakołysała się. Szybko uchwycił się lady. Muszkiet zsunął mu się z ramienia i z głośnym stukiem upadł na podłogę.