Выбрать главу

– Czym mnie napoiłeś, Judaszu? – zwrócił się Cornelius do tomato i nie mogąc zwalczyć nagłej senności, zamknął kamiennie ciężkie powieki. Kiedy po chwili znów je otworzył, zobaczył już nie paskudną gębę podłego szynkarza, lecz pogodne majowe niebo, po którym sunęły puszyste obłoczki.

Wietrzyk orzeźwiającym tchnieniem owiewał nie tylko twarz, lecz całe ciało kapitana, co było nawet przyjemne, ale trochę dziwne. Von Dorn przesunął dłonią po piersi, brzuchu, udach i pojął nagle, że leży zupełnie nagi. W plecy łaskotały go źdźbła trawy. Po jego rzęsach pełzła mrówka.

Brudna karczma, jej podstępny właściciel i cała rosyjska wieś w jednej chwili zniknęli niczym ohydne przywidzenie.

„Tak właśnie czuli się nasi pierwsi rodzice, Adam i Ewa, w ogrodach Edenu, nadzy i szczęśliwi” – pomyślał Cornelius, choć wiedział, że nie znajduje się w raju, jako że – mimo iż nagi – nie mógł rozkoszować się szczęściem – głowa pękała mu bowiem z bólu. A kiedy spróbował się podnieść, torsje wręcz skręciły mu wnętrzności. Wymiotował bez końca gorzką, zielonkawożółtą cieczą.

Dwaj mali chłopcy, siedzący na poboczu pylistej drogi i w milczeniu obserwujący zwijającego się w konwulsjach człowieka, także nie wyglądali na aniołów, chociaż – podobnie jak Cornelius – zachowywali pierwotną nagość. Von Dornowi wydawało się, że to ci sami, którzy gapili się przedtem na niego zza płotu.

– Gdzie ja jestem? – wychrypiał kapitan. – Co się ze mną stało?

Jeden z chłopaków podrapał się w głowę. Drugi coś powiedział. Obaj wybuchnęli śmiechem, wstali i pobiegli drogą, okładając się nawzajem cienkimi witkami po tyłkach i pokrzykując: „Hej, hej!”.

Droga opadała w dół, ku skupisku szarych chałup, w których Cornelius od razu rozpoznał wieś zwaną Nieworotynskaja. Niestety, wcale nie zniknęła – nadal stała na swoim miejscu, a z komina karczmy leniwie snuł się wątły dymek.

I nie były to żadne przywidzenia ani czary. Mądrzy, doświadczeni ludzie ostrzegali von Dorna w Rydze: kapitanie, lepiej zaczekać na jakąś okazję i zabrać się z innymi niż podróżować po państwie moskiewskim samotnie – mogą tam człowieka obrabować, zabić, a już z pewnością nikt nie będzie go szukał. Ale zadufany w sobie Cornelius nie słuchał dobrych rad. No i proszę; ledwie zdążył przekroczyć granicę, jak został struty, ograbiony, rozebrany do naga i niczym padlina rzucony na drogę.

Nie miał ani koni, ani uzbrojenia, ani pieniędzy, a co najgorsze – swego podróżnego glejtu.

Szukać sprawiedliwości? Ale kto da wiarę człowiekowi, który nie posiada dokumentów, świadków, a jedyną osłoną jego nagości są wąsy? Jak wytłumaczyć to, co się stało, w obcym języku? No i przede wszystkim komu się poskarżyć – temu prostakowi o świńskiej mordzie, któremu umknął na granicy?

Von Dorn usiadł i wsunął dłonie w swe krótko ostrzyżone kasztanowe włosy.

Czyżby mu przyszło tu zginąć?

Rozdział trzeci

Dlaczego ludzie nie latają jak ptaki?

Pirogowką, w promieniach gorącego majowego słońca, zręcznie lawirując pośród niezbyt licznych przechodniów, sunął na rolkach obcokrajowiec o wzroście koszykarza, w granatowym blezerze ze złotymi guzikami, krawacie w czerwono-zieloną szkocką kratę i z wytwornym neseserem w lewej ręce. O tym, że mężczyzna jest cudzoziemcem, świadczył olśniewający, białozęby uśmiech i otwarty przewodnik w prawej dłoni. Poza tym i tak było jasne, że młody człowiek jest nietutejszy – w Moskwie nieczęsto spotkać można dorosłego, poważnie wyglądającego faceta, mknącego na rolkach. Włosy rozdzielone przedziałkiem biegnącym dokładnie przez środek głowy rozburzył nieco lekki wietrzyk, ale proste, jasne, sypkie pasma wystarczyło przeczesać parę razy grzebieniem, by fryzura znów stała się nieskazitelna.

Rolki nie były zwykłe, takie, jakie można kupić w sklepie, lecz nader oryginalne, wykonane na specjalne zamówienie za sumę 399 funtów szterlingów. A właściwie nawet nie rolki, tylko buty na porowatej, pięciocentymetrowej grubości platformie, wewnątrz której kryły się kółka z tytanowego stopu, bardzo mocne i niezwykle gładko się obracające. Kiedy Nicholas akurat zapragnął od zwyczajnego chodu przejść do płynnego ślizgu, przykucał, przekręcał niewielkie dźwigienki na zapiętkach swego czarodziejskiego obuwia, po czym – jak Hermesowi – wyrastały mu małe skrzydełka u stóp. W rodzinnym Londynie Fandorin rzadko korzystał z samochodu i środków komunikacji miejskiej – para cudownych butów pozwalała mu w krótkim czasie dotrzeć do każdego punktu centrum stolicy. Niestraszne były Nicholasowi korki ani tłok w metrze. No i ten sposób poruszania się sprzyjał w dodatku utrzymaniu dobrej kondycji.

W Moskwie, która oszołomiła gościa mnogością aut i absolutną pogardą kierowców dla wszelkich przepisów ruchu drogowego, korzystanie z komunikacji miejskiej wydawało się jeszcze bardziej bezsensowne – jazda do archiwum taksówką zabrałaby o wiele więcej czasu i z pewnością byłaby znacznie mniej przyjemna. „Trudno doprawdy zrozumieć – zdumiewał się magister – jak w dziesięciomilionowej aglomeracji można się obejść bez dwupoziomowych autostrad!”.

Nicholas czytał wiele interesujących rzeczy o moskiewskim metrze, którego stacje nie wiadomo dlaczego przypominają monumentalne, przeładowane zdobieniami pałace, nie chciał jednak poznawać miasta, o którym tyle słyszał, poczynając od tuneli kolei podziemnej.

Dlatego też, wyszedłszy z hotelu (brzydkiego przeszklonego budynku, szpecącego straszliwie ulicę Twerską, o pokojach wyposażonych gorzej niż w najzwyklejszym angielskim pensjonacie typu bed and breakfast), Nicholas spojrzał przelotnie na czerwony mur Kremla (to później, później) i – zgodnie z planem miasta – ruszył w kierunku południowo-zachodnim. Podążał Mochową, mijając najpierw gmach starego uniwersytetu, gdzie pobierało nauki co najmniej czterech Fandorinów, potem nowego, na którego miejscu w czasach Iwana Groźnego znajdował się Opryczyński Dwór. Zadarłszy głowę, popatrzył na przypominający kamienną tabakierkę dom Paszkowa – półtora wieku temu mieściło się tutaj męskie gimnazjum numer 4, którego absolwentem był pradziadek Piotr Isaakijewicz.

Naprzeciwko wzniesionej na nowo świątyni Chrystusa Zbawiciela (sir Alexander mawiał zawsze, że ta nieproporcjonalnie olbrzymia, pękata budowla szpeciła oblicze stolicy i jedynym rozsądnym posunięciem sowieckiej władzy było wysadzenie w powietrze tego szkaradzieństwa) magister przystanął i po chwili uznał, że sobór raczej mu się podoba – w dwudziestym stuleciu zabudowa miejska stała się wyższa i teraz masywna złota kopuła nie raziła już tak na jej tle.

Trzeba tu wspomnieć, że nastrój Fandorina znacznie się poprawił i dzisiaj w ogóle wszystko mu się podobało: i przyjemna, słoneczna pogoda, i hałaśliwy, śpieszny rytm rozpędzonej stołecznej metropolii, i nawet ponure twarze moskwian, krytycznymi spojrzeniami obrzucających śmigającego na rolkach cudaka.

Serce Nicholasa drżeniem i głośnym biciem zwiastowało rychły cud. W neseserze spoczywała lewa połówka drogocennego dokumentu, która już wkrótce miała się połączyć z brakującą częścią, jak się do niedawna zdawało, utraconą na wieki. Ale właściwie czemu „jak się zdawało”? W istocie została przecież utracona na wieki – na całe trzy stulecia. Nicholas świętował dziś podwójnie – jako historyk i jako ostatni przedstawiciel rodu Fandorinów.

To był magiczny dzień, naprawdę magiczny!

Wczorajsze wydarzenia wydawały się przykrym nieporozumieniem, czarem, który złe moce sprowadziły na Nicholasa, by wypróbować jego determinację w dążeniu do wytyczonego celu.

Wczoraj gęsty, wrogi las, broniący dostępu do zaczarowanego miasta, otoczył je tak głuchą, nieprzeniknioną ścianą, że trudno było nie wpaść w prawdziwą rozpacz.