Ważne było, żeby nie przedobrzyć, żeby coś nie zabrzmiało fałszywie, dlatego Nicholas nie powiedział nic więcej – po prostu podsunął złodziejowi pod nos otwartą dłoń (drugą wciąż trzymał go za ramię).
– No?
– Już, już, zara – pośpiesznie zapewnił konduktor i wsunął rękę pod materac. – Wszystko jest, w najlepszym porządeczku…
Oddał całą skradzioną zawartość neseseru – i dokumenty, i portfel, i notebook, i, co najważniejsze, bezcenną kopertę. Przy okazji zwrócił także gotówkę zabraną Kalinkinsowi.
Zaczarowany las uległ niezłomnej stanowczości sławnego rycerza i rozstąpił się, by ten mógł ruszyć w dalszą drogę.
To, co zaszło, można było wyjaśnić również inaczej, nie w kategoriach mistycznych, lecz naukowych. Profesor lingwistyki kolokwialnej, mister Rosenbaum, zawsze powtarzał studentom, że dokładna znajomość idiomów i precyzyjne przestrzeganie, by używać ich w środowisku, w którym naturalnie funkcjonują, czyli w odpowiednim kontekście społeczno-obyczajowym, mogą zdziałać cuda. Lingwistyka to prawdziwa królowa wszystkich dyscyplin humanistycznych, a język rosyjski nie ma sobie równych pod względem bogactwa leksykalnego i barwności.
„Tyś moim jedynym wsparciem i ostoją, o wspaniała, potężna, rozlewna i piękna rosyjska mowo! – rozmyślał w uniesieniu Nicholas, wracając do swego przedziału. – Zaprawdę, taki język może być dany tylko prawdziwie wielkiemu narodowi”. Na teren przypominającego miasteczko archiwum, gdzie przechowywano całą spuściznę kulturalną i państwotwórczą Rosji, Nicholas wkroczył z nabożnym przejęciem – zapierało mu dech na samą myśl o tym, jakie skarby kryją się w tych szarych murach z wąskimi szczelinami okien. Gdzieś tam, teraz już blisko, na wyciągnięcie ręki, pośród innych pamiątek spoczywa kawałek szorstkiego papieru, zapisany ręką Corneliusa von Dorna w obcym, niedawno przezeń przyswojonym języku.
Po półgodzinnym staniu w kolejce po przepustkę oraz szczegółowej rewizji, której dyżurny milicjant w kamizelce kuloodpornej i z automatem poddał neseser Fandorina, ten znalazł się wreszcie w Centralnym Archiwum Akt Dawnych. By tam dotrzeć, musiał najpierw przejść zaciszne, cieniste podwórko, a następnie kluczyć pośród ułożonych w sterty cegieł, beczek z farbą i ogromnych zwojów kabla – budynek właśnie remontowano.
Prawdę mówiąc, należało to zrobić jakieś pięćdziesiąt lat wcześniej, co Nicholas uświadomił sobie, wchodząc po szerokich schodach, niegdyś z pewnością imponujących, dziś znajdujących się w opłakanym stanie – marmurowe stopnie były wytarte, balustrada obita i obłupana, po posągach i lustrach, zdobiących podesty, pozostały jedynie puste wnęki i osierocone postumenty.
To jasne, że archiwum dotknęła najgorsza z chorób, jakie zagrażać mogą instytucji naukowej – katastrofalny niedobór, a może wręcz całkowity brak środków finansowych. Fandorin współczującym spojrzeniem obrzucił rozsychające się szufladki katalogu, nadjedzone przez mole zasłony w wysokich oknach, dziurawe linoleum i westchnął. Sir Alexander nie bez kozery mawiał, że życie nowych Rosjan byłoby o wiele znośniejsze, gdyby odnosili się z większym szacunkiem do rodzimej przeszłości. A przeszłość kryła się właśnie tutaj, w tych starych murach – nos magistra historii, czuły na zapach czasu, od razu wychwycił ów niepowtarzalny, magiczny aromat.
Nawet gabinet dyrektora był nędzny i zaniedbany.
Stanisław Kondratjewicz Wierszynin, mediewista światowej sławy, powitał brytyjskiego kolegę z niekłamaną serdecznością.
– A jakże, a jakże, pamiętam o pańskiej prośbie, mister Fandorin – zapewnił, usadzając gościa w wytartym niemal do białości skórzanym fotelu. – Chodzi o połówkę dokumentu, znalezioną w Kimrach, tak?
– W Kromiesznikach – sprostował Nicholas, z szacunkiem spoglądając na sokratejską łysinę autora komentarzy do Kronik wyczegodzkich.
– Tak, tak, w Kromiesznikach. W piwnicach jednego z domów Matfiejewów, przypominam sobie.
Dyrektor wziął do ręki słuchawkę czarnego telefonu (w Londynie na taki aparat można natrafić jedynie w antykwariatach) i wykręcił numer na tarczy.
– Maksimie Eduardowiczu, kochaneczku, czy mógłby pan do mnie zajrzeć? – spytał, obdarzając łagodnym uśmiechem niewidocznego rozmówcę. – Przyjechał właśnie angielski naukowiec, mister Fandorin… Tak, tak, chodzi o dokument znaleziony w Kromiesznikach. Pamięta pan, odpowiadaliśmy na jego faks… No to świetnie.
Odłożywszy słuchawkę, wyjaśnił:
– To Maksim Eduardowicz Bołotnikow, główny specjalista działu opracowań. Wszystkie nowe nabytki przechodzą przez jego ręce. Jest znakomitym paleografem, w dodatku wybitnym specjalistą od siedemnastowiecznych rękopisów. To jeszcze zupełnie młody człowiek, a wydał już cztery monografie i obronił pracę doktorską na temat Dymitra Samozwańca Drugiego, zwanego Łotrem z Tuszyna, Maryny Mniszech i ich syna. Wyobraża pan sobie – Stanisław Kondratjewicz znacząco uniósł palec – zapraszano go na Uniwersytet Stanforda i proponowano bardzo wysokie wynagrodzenie, ale odmówił. Patriota! To u nas teraz rzadkość. Wierzy w Rosję. Wschodząca gwiazda, może mi pan wierzyć. Mozart archiwistyki.
Mozart archiwistyki nie śpieszył się jakoś na wezwanie zwierzchnika, więc dyrektor bawił Nicholasa pogawędką o fatalnej sytuacji materialnej swojej instytucji – widocznie zauważył, że zagraniczny gość zerka wciąż na krzywe regały i wytarty dywan.
– …a w poprzednim kwartale w ogóle ani kopiejki – ciągnął Wierszynin niekończącą się litanię skarg. – Pensja starszego pracownika naukowego wynosi dwieście pięćdziesiąt tysięcy rubli, a i tego nie wypłacają na czas! Pięć aparatów do mikrofilmowania stoi popsutych, bo nie ma za co ich naprawić. Kserograf wysiadł – to już kompletna tragedia. Zresztą co tam kserograf! Brakuje pieniędzy, żeby zapłacić sprzątaczkom. A sprzątaczki, sam pan wie, to nie to co naukowcy, historycy – nie będą pracować za darmo. Wstyd i hańba, takie brudy wszędzie, pełno kurzu. Dam panu, kochaneczku, dobrą radę. Niech pan nie przychodzi do nas tak elegancko ubrany, w krawacie. Szkoda marynarki i mankietów od koszul. Kurtka, dżinsy to przyodziewek w sam raz.
Nicholas był wstrząśnięty tym, że dyrektor archiwum udziela dopiero co poznanemu człowiekowi rad, na dodatek w tak prywatnej sprawie, jak sposób ubierania się. Po chwili namysłu uznał wszakże, iż choć to postępowanie dość bezceremonialne, to jednak bardzo rosyjskie i chyba nawet sympatyczne.
– Oto w jakiej znalazłem się sytuacji. – Wierszynin rozbrajająco rozłożył ręce. – Pracować bez pieniędzy jest trudno, bardzo trudno. Ale jaka na to rada? Państwo nie ma środków. Co by pan zrobił na moim miejscu?
Przejęty do głębi Nicholas nie wytrzymał. Wierszynin pierwszy udzielił mu rady, a zresztą sam przecież o nią pyta. Trzeba mu pomóc.
– Na pańskim miejscu, panie dyrektorze, zrobiłbym, co następuje – zaczął Fandorin, lekko speszony. – Po pierwsze, nie rozumiem, dlaczego archiwum pozwala korzystać chętnym ze swoich unikalnych zbiorów bezpłatnie. Zamiast ograniczać dostęp do czytelni, odsiewając tych, którzy kierują się jedynie zwykłą ciekawością, a dopuszczając do materiałów jedynie specjalistów, można by szeroko otworzyć podwoje pańskiej instytucji dla wszystkich zainteresowanych, wprowadzając przy tym niewielką opłatę – coś w rodzaju abonamentu czy karty stałego użytkownika. Ja osobiście chętnie zapłaciłbym za przywilej popracowania w tutejszej czytelni. Po drugie, jestem przekonany, że wielu moich kolegów poświęciłoby znacznie większe sumy, gdybyście przyjmowali od osób prywatnych zamówienia na przeprowadzenie konkretnych kwerend archiwalnych. Ja, na przykład, chciałbym zeskanować interesujący mnie dokument oraz przejrzeć rejestry Prikazu Rycerskiego, Zagranicznego i kilku innych resortów pod określonym kątem; zakres moich badań ogranicza stosunkowo wąski temat. Ta praca zajmie mi tydzień, ponadto wydałem już i jeszcze wydam sporo pieniędzy na bilety, hotel i tak dalej. Proszę mi wierzyć, że z przyjemnością zapłaciłbym tysiąc czy dwa tysiące funtów, gdyby całą tę robotę wykonał za mnie któryś z pańskich znakomitych specjalistów…