– Rzeczywiście, to świetny pomysł – ożywił się dyrektor. – Naturalnie zaraz zacznie się przed nami piętrzyć cała masa różnych trudności biurokratycznych i finansowych, ale gra jest warta…
Nie zdążył dokończyć zdania, gdy rozległo się stukanie do drzwi i od razu, nie czekając na zaproszenie, wszedł elegancki, zadbany brunet w modnych wąskich okularach i ze sportową torbą w ręku. Z torby sterczały rękojeści dwóch rakietek tenisowych.
– Stanisławie Kondratjewiczu – odezwał się brunet z niezadowoleniem, przelotnie zerknąwszy na Fandorina – prosiłem przecież, żeby zwolnił mnie pan dzisiaj wcześniej. Mam turniej na Pietrowce.
– Tak, tak – przepraszającym tonem rzekł dyrektor – pamiętam, kochaneczku. Ale właśnie przyjechał mister Fandorin, z brytyjskiego Królewskiego Towarzystwa Historycznego. Niech pan mu pomoże wydostać ten dokumencik, bo inaczej każą mu czekać do jutra. To jakoś nie wypada, bądź co bądź, gość. À propos, poznajcie się, panowie: Maksim Eduardowicz Bołotnikow, Nicholas Fandorin. Widzi pan, kochaniutki, jaka solidna rekomendacja, na papierze z herbami i znakami wodnymi. Co to tam piszą? – Wierszynin włożył okulary i odczytał fragment listu polecającego (wymowę miał po prostu koszmarną) – „… please give every possible assistance to Sir Nicholas A. Fandorine, M. A. Bt.”. Proszą, żeby okazać wszelką możliwą pomoc. Aha, panie Fandorin, co to takiego „M. A.”, wiem, magister nauk humanistycznych, ale co znaczy skrót „Bt.”? To jakiś stopień naukowy czy tytuł honorowy?
Nicholas zaczerwienił się speszony. Sekretarz naukowy Towarzystwa, jego dawny opiekun i człowiek bardzo mu życzliwy, gwoli wywarcia większego wrażenia zdecydowanie przesadził. Po co to „Sir”, po co „Bt.”?
– Nie, Stanisławie Kondratjewiczu, „Bt.” znaczy „baronet”, to tytuł dziedziczny – wyjaśnił Bołotnikow, przyglądając się Anglikowi, jakby ten był eksponatem w muzeum osobliwości. – Jak Baskerville, pamięta pan? Jeśli mnie pamięć nie myli, tytuł baroneta wprowadził Jakub Pierwszy, by zasilić kasę państwową. Każdy, kto chciał, mógł się uszlachcić za sumę około tysiąca funtów.
Doznając dwóch nieprzyjemnych uczuć naraz – zmieszania i zawiści wobec imponującej erudycji wschodzącej gwiazdy nauk historycznych, Nicholas wymamrotał:
– Ma pan na myśli baronetów o dawnym rodowodzie, w ósmym czy nawet dziewiątym pokoleniu. Obecnie jest ich już niewielu. Ja dziedziczę tytuł po swoim ojcu, a on był pierwszy. Nie kupił go, lecz otrzymał od królowej za osiągnięcia w dziedzinie medycyny…
Zabrzmiało to jakoś głupio i niezręcznie, jakby się usprawiedliwiał za sir Alexandra.
Kiedy wyszli z dyrektorskiego gabinetu, Bołotnikow zapytał ironicznie:
– Więc jak właściwie należy się do pana zwracać? „Sir Nicholas” czy „sir Fandorin Drugi”?
– Jeśli nie robi to panu różnicy, proszę nazywać mnie po prostu „Nick” – poprosił magister, chociaż nie cierpiał, gdy zdrabniano jego imię.
Mozart rzucił okiem na zegarek i zasępił się.
– Wie pan co, sir Nick, ulokuję pana na razie w swoim gabinecie, a sam zejdę do magazynu. Będzie pan musiał trochę poczekać, zanim znajdą potrzebny opis, zespół dokumentów… Cholera, spóźnię się na pierwszą grę. Jeszcze jak utknę w korku… A, zostawię wóz, pojadę metrem.
Ostatnie zdanie, wypowiedziane półgłosem, Bołotnikow najwyraźniej skierował pod własnym, a nie Nicholasa, adresem.
– Proszę mi powiedzieć, Maksimie Eduardowiczu – nie zapanował nad ciekawością Fandorin – dyrektor wspominał, że proponowano panu posadę w Stanfordzie, ale pan odmówił. Dlaczego? Z patriotyzmu?
– Z jakiego tam, do cholery, patriotyzmu! – Bołotnikow popatrzył na Nicholasa jak na niedorozwiniętego umysłowo. – Jestem specjalistą od historii Rosji i paleografem. A wszystkie najważniejsze dokumenty są tutaj, nie w Stanfordzie. Zatem odkrycia naukowe w mojej dziedzinie możliwe są też tylko tu, na miejscu. Do Stanforda niech jadą ci, dla których town house [7] i klub golfowy są ważniejsze od nauki… Przywiózł pan swoją połówkę dokumentu? Mógłbym rzucić okiem?
Nicholas ostrożnie wyjął z neseseru specjalną, wąską kopertę, a z niej – sztywny, przecięty wzdłuż kawałek papieru o nierównych brzegach.
Maksim Eduardowicz ze ściągniętymi brwiami, w skupieniu, prześlizgnął się po nim wzrokiem.
– Tak, teraz sobie dokładnie przypominam. Okropny charakter pisma, nieźle musiałem się nad tym namęczyć.
– A co dopiero ja, nie jestem przecież specjalistą od odczytywania rękopisów! – wykrzyknął Nicholas.
– Poradzi pan sobie sam? – Bołotnikow popatrzył na niego sceptycznie. – Czy trzeba będzie panu pomóc?
„Oto prawdziwie rosyjski charakter – pomyślał Fandorin. – Na pozór człowiek nastawiony niezbyt przyjaźnie, złośliwy, można nawet powiedzieć, niesympatyczny, a przecież od razu gotów przyjść z pomocą! Wprawdzie zaproponował ją niby niechętnie, ale wyraźnie widać, że jeśli go poprosić, nie odmówi”.
– Dziękuję, pomoc nie będzie konieczna. Mam teraz Scribmastera, on odwali za mnie całą robotę.
– Kogo, kogo?
Nicholas obszernie opowiedział o wspaniałym kryptograficznym programie komputerowym, opracowanym specjalnie do odczytywania średniowiecznych rękopisów. Bołotnikow słuchał i tylko kiwał głową.
– Wy tam, na Zachodzie, wszystko macie podane na srebrnej tacy. No dobrze, niech pan tu poczeka. To potrwa jakieś czterdzieści minut, a może i godzinę.
Fandorin został sam. Usiadł na krześle, ale po sekundzie zerwał się z miejsca i zaczął biegać po ciasnym gabinecie.
O Boże, czy rzeczywiście za czterdzieści minut, a najdalej za godzinę, w jego rękach znajdzie się pełny tekst ostatniej woli protoplasty rodu rosyjskich Fandorinów?
To wielka, zaprawdę wielka chwila!
Minęło nie czterdzieści minut i nie godzina, ale aż dwie, zanim Bołotnikow wrócił. W ręku trzymał cienką teczkę z płótna introligatorskiego, na której widok Nicholas jeszcze bardziej poczerwieniał. Rzecz w tym, że w otoczeniu wielkiej ilości starych i zakurzonych książek, które ciasno wypełniały półki w gabinecie głównego specjalisty, magister już zdążył odczuć skutki swojej nieszczęsnej alergii – jego policzki pokryły się purpurowymi plamami, oczy łzawiły, a nos zamienił się po prostu w studnię artezyjską.
– Do oda? – spytał zakatarzonym głosem Fandorin, co miało znaczyć: „To ona?”, czyli druga połówka testamentu.
– Ech, pracownicy od siedmiu boleści – burknął gniewnie Maksim Eduardowicz, kładąc teczkę na biurku. – Wsunęli ją nie na tę półkę, co trzeba, cudem znalazłem… Proszę się tu podpisać.
– Już…
Nicholas uśmiechnął się skruszony – z przejęcia złożył na formularzu podpis prawie nieczytelny i koślawy.
– A więc do dzieła, sir – zachęcił go Bołotnikow. – Przed panem doniosłe odkrycia. No, proszę teraz złożyć obie połówki. Rzucę tylko okiem, czy do siebie pasują, i lecę.
Fandorin patrzył na niepozorną szarą teczkę z nalepką „Zespół 4274, skrytka w Kromiesznikach, rok 1680 (?), opis 12”, zwlekając z rozwiązaniem tasiemek. „I rozwiązać sekretną przepaskę mej miłej w łożnicy” – skąd pochodzi ten cytat? Palce Nicholasa tak drżały, że bał się uszkodzić łamliwy papier w środku.