Trzeba się wziąć w garść. Najwyższy czas ułożyć jakiś frywolny limeryk.
– Co z panem? – zniecierpliwił się Bołotnikow. – I tak już straciłem kupę czasu. Niech pan da, sam to zrobię.
Odsunął lekko ramieniem bezgłośnie poruszającego ustami Anglika, pociągnął tasiemki i ostrożnie wyjął z teczki wąski pasek papieru.
– Gdzie pańska połówka? Proszę ją dać.
Złożył obie części na biurku i od razu stało się jasne, że tworzą razem całość. Wprawdzie prawa połowa prawie wcale nie pożółkła, a pismo było o wiele mniej wyblakłe, ale to dlatego, że dokument przeleżał w zupełnych ciemnościach trzysta lat i dzięki temu lepiej się zachował. Znajdował się właściwie w doskonałym stanie, tylko w jednym miejscu na lewej połowie, blisko linii przecięcia, ciemniała niewielka dziurka, wygryziona zębem nienasyconego czasu.
Maksim Eduardowicz przyjrzał się uważnie złożonej na nowo całości i z zadowoleniem skinął głową.
– Pasują. Gdyby nie pański chytry program, odczytanie zabrałoby co najmniej godzinę. Kiedy pan skończy, proszę zamknąć gabinet. Teczkę niech pan odda w czytelni, a klucz zostawi w portierni na dole. No dobrze, lecę, załapię się przynajmniej na sam koniec turnieju. Życzę sensacyjnych odkryć.
Z tym ironicznym żartem na ustach Mozart archiwistyki oddalił się, zostawiając Nicholasa sam na sam z testamentem przodka.
– Dziękuję. Do widzenia – wybełkotał Fandorin, gdy za Bołotnikowem drzwi się już zamknęły. Ostro pociągając nosem, jął w skupieniu odczytywać pierwszą linijkę.
PISANE KU PAMIĘCI SYNKOWI MlKICIE, GDY TEN…
Tu Nicholas utknął – nie był w stanie odcyfrować bazgrołów kapitana von Dorna.
Cóż, takim właśnie celom służy postęp w nauce.
Magister złożył równiutko obie połówki, włączył komputer, następnie ręczny skaner i nacisnął guzik „scan”.
Nicholas pragnąłby przystąpić do pracy jak najszybciej, ale oczy tak mu łzawiły od przeklętego kurzu i z nosa tak ciekło, że rozsądniej było odłożyć to fascynujące zajęcie i najpierw wrócić do hotelu. Teraz już przecież dokument nie przepadnie, jest w komputerze, można go też przetworzyć na łatwy do odczytania tekst.
A więc czym prędzej do hotelu! I to nie na rolkach, tylko metrem – szkoda czasu na spacery po mieście.
Nicholas oddał teczkę i klucz, a przed opuszczeniem archiwum wstąpił do toalety, żeby przemyć łzawiące oczy, porządnie wytrzeć nos, no i przy okazji załatwić inną potrzebę, która już dawała o sobie znać.
Stał przy pisuarze, patrząc w wykafelkowaną ścianę przed sobą, i uśmiechał się marzycielsko. Po głowie wciąż chodził mu fragment dziecięcego wierszyka: „No, to już koniec, ptaszku, teraz nie umkniesz z sieci. Nie rozstanę się z tobą więcej za nic, za nic na świecie”.
Neseser stał obok, na podłodze.
Skrzypnęły drzwi, do toalety ktoś wszedł. Fandorin nie odwrócił głowy – po co?
Usłyszał miękkie, niemal bezgłośne kroki. Tak stąpają ludzie w sportowym obuwiu na gumowej podeszwie.
Lekki szmer – i neseser nagle zniknął z pola widzenia Nicholasa.
Wtedy wreszcie się obejrzał – i zobaczył rzecz niewiarygodną!
Jakiś mężczyzna w trampkach, koszuli w żółtą-zieloną kratę (w literaturze radzieckiej nazywano takie kowbojkami) i granatowych płóciennych spodniach z nitami najspokojniej kierował się do wyjścia, unosząc jego neseser Samsonite.
– Niech pan poczeka! – krzyknął Fandorin, zupełnie ogłupiały. – To mój! Musiał się pan pomylić!
Nieznajomy jakby go nie słyszał. Otworzył drzwi i Nicholas tyle go widział.
Stracił kilka sekund na to, żeby doprowadzić ubranie do porządku – trudno przecież biegać z rozpiętym rozporkiem. Kiedy wypadł na korytarz, złodziej był już przy schodach.
– Niech pan zaczeka! – wrzasnął Nicholas. – Co to za głupie żarty?
Kraciasty obejrzał się.
Był młody. Jasne, uczesane na bok włosy opadały mu z jednej strony na czoło. Miał pospolitą, niczym się niewyróżniającą twarz. Staromodne okulary, jakie noszono trzydzieści lat temu.
Złodziej rzucił z zadziornym uśmiechem:
– Ej, koszykarzu, pościgamy się trochę? – I błyskawicznie pomknął schodami w górę.
„Skąd wie, że grałem w kosza?” – zdumiał się von Dorn, ale zaraz się połapał – no tak, chodziło o jego wzrost.
Tamten to wariat, najwyraźniej wariat, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Dobrze chociaż, że nie zbiegł na dół, bo Nicholas musiałby za nim ganiać po całym terenie archiwum. Schodami w górę złodziej nie miał dokąd uciec – budynek był jednopiętrowy, wyżej znajdował się tylko dach.
Okularnik teraz nie bardzo się śpieszył. Przystanął, obejrzał się na Nicholasa i jeszcze, bezczelny typ, pomachał mu z daleka na złość neseserem.
Bieg schodów kończył się podestem. Wariat pchnął niewysokie drzwi i rozwarł się jaskrawo rozświetlony słońcem prostokąt. Było to najwidoczniej wyjście na dach.
Nie uświadomiwszy sobie jeszcze w pełni niedorzeczności tego, co się stało, Fandorin wbiegł po schodach na samą górę.
– Gdyby to komuś opowiedzieć, nie uwierzyłby – mruknął pod nosem.
Na dachu nie było gdzie się schować, ale złodziej ani myślał tego robić – stał i czekał przy samej krawędzi, nie od strony Pirogowki, tylko wewnętrznego dziedzińca.
– No dobrze, pościgaliśmy się. Pan wygrał, ja przegrałem – powiedział łagodnie Fandorin, ostrożnie zbliżając się do szaleńca. – Teraz niech mi pan odda neseser i pobiegniemy na wyścigi z powrotem. Zgoda?
Złodziejaszek stał bez ruchu, zwrócony plecami ku pustce; neseser ściskał między nogami i uśmiechał się wesoło, najwyraźniej bardzo z siebie zadowolony. Oby tylko nie zrzucił samsonite’a na dół, bo notebook tego nie wytrzyma. No i żeby sam nie spadł, głupek nieszczęsny.
Nicholas ze strachem zerknął za krawędź dachu. Choć budynek był jednopiętrowy, ale stary, wzniesiony z rozmachem, tak że trzeba by lecieć w dół dobrych czterdzieści stóp. Z pewnością nie skończyłoby się na złamaniach kości – z powodu remontu całe podwórze, aż po same ściany gmachu, zawalone było materiałami budowlanymi, jakimś żelastwem, metalowymi kontenerami na śmieci. Upadek groził więc niechybną śmiercią.
Aktywność psychola jakby trochę przygasła. Stał spokojnie, spoglądając na Nicholasa wciąż z tym samym dobrodusznym uśmiechem.
Fandorin popatrzył na niego z góry, z wysokości swego wzrostu, i powolnym ruchem wskazał na neseser.
– Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, wezmę go. Zgoda? Tak miło sobie pobiegaliśmy. Zejdźmy teraz z powrotem.
– „Dlaczego ludzie nie latają jak ptaki?” – zapytał nagle kraciasty i dodał wyjaśniająco: – Znany dramaturg Ostrowski.
Nicholas nie bardzo zrozumiał.
– Przepraszam, co takiego?
– Szkoda ptaszka. – Szaleniec skrzywił się płaczliwie.
„Skąd wie o ptaszku z wierszyka?” – jeszcze bardziej zdumiał się Fandorin. Okularnik tymczasem chwycił go nagle jedną ręką za pasek od spodni, a drugą za marynarkę i bez najmniejszego wysiłku przerzucił sobie dwumetrowego dryblasa przez głowę – w dół, wprost pomiędzy ostre krawędzie betonowych bloków i najeżone zwały zardzewiałego żelastwa.
Aneks
Limeryk autorstwa Nicholasa Fandorina, ułożony przez niego w Centralnym Archiwum Akt Dawnych w chwili głębokiego wzruszenia, 14 czerwca, około południa: