Rozdział czwarty
Cornelius widzi złocistą iskierkę na horyzoncie. Największe
drewniane miasto świata. Audiencja u wiceministra.
W Niemieckiej Słobodzie [8]. Dziwne obyczaje Moskowitów.
Najpospolitsza rosyjska roślina.
Stolica wielkiego azjatyckiego królestwa z początku objawiła się Corneliusowi von Dornowi jako mała złocista iskierka na horyzoncie.
– Spójrzcie, panie kapitanie – starszy karawany kupieckiej William Meyer wskazał ręką przed siebie – to kopuła kremlowskiej dzwonnicy, zwanej Wielkim Johannem. Tam, pod nią, jest siedziba cara Moskowitów. Jeszcze trzy, cztery godziny drogi i staniemy u bram miasta.
Do karawany duńskich i angielskich kupców przyłączył się Cornelius w Pskowie. Ze względu na wozy obficie wyładowane towarem tempo podróży było dość powolne, ale za to jechało się bezpiecznie, a ponadto od handlarzy, których większość bywała tu już wcześniej, i to niejeden raz, udało się Corneliusowi zasięgnąć cennych informacji na temat tajemniczej, na wpół baśniowej krainy, gdzie kapitan – zgodnie z podpisanym kontraktem – miał spędzić najbliższe cztery lata.
Kupcy byli ludźmi rozważnymi, którzy wiele w życiu widzieli i niełatwo by ich zadziwić. Od chciwych rosyjskich gubernatorów i urzędników magistrackich wykupywali się nader skromną opłatą, a niebezpieczne lasy i pustacie, gdzie buszowali (to znaczy „napadali, dopuszczali się rozboju”) złoczyńcy – omijali. Na wypadek, gdyby jednak nie udało się uniknąć spotkania z nimi, umowa była następująca: von Dorn nie płaci kupcom za strawę i furaż dla koni, a za to bierze na siebie obowiązki dowódcy ochrony i w razie potrzeby dzielnie broni kupców i ich dobytku przed napastnikami. Dlatego też w bezludnych okolicach Cornelius wyprzedzał karawanę, wojowniczo rozglądając się wokół (muszkiet w poprzek siodła, olstra rozpięte). Towarzyszyli mu, jadąc nieco z tyłu, czterej knechci, również uzbrojeni w muszkiety. Dalej jechały wozy (po obu stronach drogi eskortowało je jeszcze dwunastu zbrojnych sług), na końcu zaś dopiero kupcy z szablami i pistoletami w pogotowiu. Dwa czy trzy razy na poboczu podejrzanie ruszały się krzaki i – o dziwo! – w biały dzień zaczynała pohukiwać sowa, ale napaść na tak dobrze chronioną karawanę rozbójnicy się nie ośmielili. Tak więc umowa okazała się dla Corneliusa korzystna.
Jedna tylko była w tym podróżowaniu niedogodność: co wieczór, na popasie, kiedy sczepione wozy ustawiano kołem, a wartownicy obejmowali nocną straż, szacowni kupcy, pozbawieni innych rozrywek, prosili dzielnego muszkietera, by opowiadał im wciąż i wciąż od nowa, jak to w pierwszej napotkanej po drodze rosyjskiej wsi spojono go, rozebrano do naga i porzucono na trakcie. Zawsze było przy tym wiele śmiechu i żartów, a słuchacze nie wydawali się tą opowieścią znudzeni. Co prawda, von Dorn sam dbał o to, by nieco odświeżać swoją historię – dorzucał wciąż nowe szczegóły, coraz to bardziej osobliwe i wymyślne.
– Powinniście, panie kapitanie, zarabiać na chleb, władając nie szpadą, lecz gęsim piórem – powtarzał Corneliusowi Meyer, trzymając się pod tłuste boki i ocierając łzy śmiechu. – Wydawcy książek płaciliby panu za takie opowieści czystym złotem. Ja osobiście najbardziej lubię słuchać o tym, jak zaprzągł pan do wozu tę bestię szynkarza i kazał mu się wieźć do dowódcy straży. I jeszcze o tym, z jaką godnością kroczył pan nagi przez całą wieś, a młódki zerkały zza opłotków na pańską goliznę.
Historię z wozem Cornelius oczywiście zmyślił, ale przygoda we wsi Nieworotynskaja istotnie była zabawna, nawet bez różnych fantazyjnych dodatków. Teraz von Dorn wspominał ją z satysfakcją, dumny z siebie, że nawet w tak pożałowania godnych okolicznościach nie stracił kontenansu, lecz potrafił odzyskać swój dobytek i przykładnie ukarać złodziei.
Że goły maszerował przez wieś, to święta prawda – a jak inaczej miał wrócić do tej przeklętej karczmy? Młódek jednak żadnych nie widział – w ogóle nikogo nie spotkał po drodze. Zanim wszedł na ganek szynku (w tutejszym języku kruzchalo [9]), wziął z sągu sękate polano.
Opoje spojrzeli na nagusa z zainteresowaniem, ale bez specjalnego zdziwienia – wyglądało na to, że nie takie rzeczy tu widzieli. Z dwóch sług, którzy rzucili się, by go wypchnąć za drzwi, von Dorn jednego zdzielił z rozmachem polanem po łbie, drugiego zaś walnął głową w nos. Potem, już leżących, poczęstował jeszcze kilkoma kopniakami – i gwoli wymierzenia sprawiedliwości, i przestrogi dla pozostałych. Przecież nikt inny, tylko ci właśnie podli pijanice wywlekli go stąd, spojonego do nieprzytomności i ograbionego z dobytku.
Karczmarz (w tutejszej mowie tszelowalnik [10]) stał za szynkwasem z pistoletem w ręce. Kapitan, przykucnąwszy, zręcznie uchylił się przed kulą. Następnie chwycił łajdaka za brodę i dalejże tłuc jego nalaną gębą o ladę, trafiając to w talerz z grzybami, to w czarną maź (jak mu potem wyjaśnili kupcy, w znakomity kawior z jesiotra), to w kiszoną kapustę, to po prostu w deski. Uderzenia były zamaszyste, energiczne – Cornelius odliczał je głośno po niemiecku. Opoje obserwowali całą scenę z szacunkiem – nikt nie kwapił się karczmarzowi z pomocą.
Siwobrody z początku znosił egzekucję w milczeniu. Przy zweiundzwanzig [11] zaczął pojękiwać. Przy dreissig [12] charknął juchą prosto w kapustę. Przy dreiundvierzig [13], chrypiąc, błagał o litość.
Ci sami słudzy, których Cornelius potraktował polanem i skopał, przynieśli, ocierając zakrwawione gęby, cały skradziony dobytek, a następnie przyprowadzili również konie.
Już na podwórzu, siedząc w siodle, kapitan zawahał się, czyby nie puścić z dymem całego tego złodziejskiego siedliska, ale żal mu się zrobiło niewinnych pijaczków – połowa tej kompanii nie dowlecze się nawet do drzwi, spłonie żywcem.
Pod wieczór tamtego właśnie dnia, kiedy od Pskowa dzieliła von Dorna niecała mila, kapitanowi się poszczęściło – spotkał europejskich kupców, ku obopólnej korzyści i zadowoleniu.
– A oto i rogatka. – Meyer westchnął i wyjął skórzaną sakiewkę, w której trzymał pieniądze na wspólne wydatki. – Zaraz będziemy się targować z poborcami. To się nazywa sobachitza [14] albo lajatza [15], ot, taki miejscowy obyczaj; bez tego człowiek nic tu nie zdziała. Oni podniosą krzyk, żeby im zapłacić po trzy ruble od wozu, ja będę się upierał, że nie dam więcej niż po trzy kopiejki, a ugodzimy się na półtora rubla, ale nie od razu – targi potrwają godzinę albo i dłużej. Przejdźcie się tymczasem po wsi, kapitanie, nie zawadzi rozprostować nogi. Tylko nie palcie aby fajki – to zabronione.
Osada zwała się Jamską Słobodą – mieszkali w niej państwowi pocztylioni i woźnice, jamstchiki [16]. Nic szczególnie interesującego nie można było tutaj zobaczyć. Cornelius obrzucił spojrzeniem szczelnie zbite z desek płoty, zza których wyglądały jedynie kryte darnią, jednakowe dachy, i ruszył w stronę rogatki – popatrzeć na Moskwę.
[8]
[9] Właśc.
[10] Właśc.