Meyer i jeszcze jeden kupiec, Nielsen, który dobrze mówił po rosyjsku, wrzeszczeli zapamiętale na brodatych mężczyzn w czerwonych kaftanach. Ci także złościli się i krzyczeli coś gniewnie, a jeden nawet potrząsał szablą, chociaż nie wyjął jej z pochwy.
Granicę rosyjskiej stolicy wytyczał rów, po którym wałęsała się chuda, brunatna świnia z prosiętami, a za nim wał ziemny z krzywym, walącym się częstokołem. Nad zaostrzonymi, skierowanymi w niebo palami widniały kopuły – przeważnie drewniane, ale zdarzały się też żelazne, a jedna nawet złota (tej von Dorn przyjrzał się ze szczególną uwagą). Niecierpliwił się, chciał już jak najprędzej przejechać przez bramę miejską i na własne oczy zobaczyć wszystkie cuda najznaczniejszego miasta Moskowitów.
W końcu karawana ruszyła. Meyer był zadowolony – mytnikom spieszno było do misek z żurem, tak że udało się wytargować opłatę na rubla i pięć kopiejek od wozu.
– Dojedziecie z nami, kapitanie, do Gostinego Dworu [17], a stamtąd już do Cudzoziemskiego Prikazu jest zaledwie parę kroków – powiedział kupiec. Tak się nazywało ministerstwo, zajmujące się sprawami przybyłych zza granicy osób.
Z początku Moskwa rozczarowała von Dorna, gdyż niewiele się różniła od wszystkich innych rosyjskich miasteczek i wsi – pola, warzywniki, pustacie, tu i ówdzie pojedyncze siedziby. Potem jednak zabudowa zrobiła się gęstsza, płoty przylegały do siebie, a dachy podniosły się wyżej – widział teraz domy w większości jedno – albo dwupiętrowe. Z wyjątkiem kilku cerkwi z miękkiego wapiennego kamienia wszystkie inne budynki były z drewna. Cornelius nigdy nie widział, żeby tak duże miasto w całości wzniesiono z bali i desek. Moskwa to chyba największe drewniane miasto na świecie! Nawet ulice wymoszczono drewnem. Konie, nienawykłe do takiego podłoża, stąpały ostrożnie, ślizgały się. Kiedy jednak kapitan chciał zsiąść ze swego wierzchowca i poprowadzić go na wodzy, Meyer nie pozwolił, wyjaśnił, że w Moskwie pieszo po ulicy chadzają tylko prostacy, a człowiekowi dobrze urodzonemu to nie przystoi. Nawet jeśli wybiera się po sąsiedzku do domu obok, jedzie konno lub powozem. Moskowici skrupulatnie tego przestrzegają.
– Zaraz będzie Targ Mięsny, Miasnoj Riad – uprzedził kupiec i przytknął do nosa chusteczkę o zapachu lawendy.
Cornelius nie przygotował sobie takiej i dlatego omal się nie udusił, gdy okropny smród buchnął mu w nozdrza. Niewielki placyk zastawiono drewnianymi straganami, na których leżały kawałki psującego się mięsa. Pełzały po nim zielonkawe muchy, a na obrzeżach rynku, w brunatnych kałużach, walały się sterty gnijących wnętrzności.
– Rosjanie nie wędzą ani nie solą świeżyzny po uboju – wyjaśnił Meyer przez zatkany chusteczką nos. – A do zepsutego mięsa są przyzwyczajeni, gotują na nim kapuśniak, zwany stchi [18], i zajadają go ze smakiem.
Około drewnianej kapliczki szalał jakiś człowiek, zupełnie nagi, jeśli nie liczyć podartej szmaty, którą przepasał biodra. Potrząsał długą brodą, przewracał oczyma, opluwał przechodniów. Na jego piersi wisiał ciężki ołowiany krzyż, a pożółkłe ciało pokrywały wrzody.
Na widok cudzoziemców krzyknął, okręcił się dookoła, po czym podniósł z ziemi grudkę nieczystości (najprawdopodobniej były to jego własne odchody) i cisnął nią w szacownego pana Meyera, zresztą niezwykle celnie – trafił go w ramię. Cornelius zamachnął się na tamtego nahajką, żeby dać mu stosowną nauczkę, ale starszy kupców chwycił go za rękaw.
– Oszaleliście, panie? To blazchenni [19], ktoś taki jak derwisz u muzułmanów. Tutaj czci się takich ludzi niczym świętych. Jeżeli pan go uderzy, rozerwą nas na strzępy.
Starannie oczyścił zapaskudzone ubranie i cisnął brudną chusteczkę na ziemię. Na strzęp materii rzucili się żebracy.
Inny przykład dziwacznych wyobrażeń tubylców na temat świętości Cornelius miał okazję ujrzeć na sąsiedniej ulicy. Z cerkwi wyszedł pop w liturgicznej szacie, ale tak pijany, że ledwie trzymał się na nogach. Obrzucił obelgami jakiegoś przechodnia, który nie dość nisko mu się pokłonił, uderzył go miedzianą kadzielnicą, następnie strącił mu czapkę z głowy, a wreszcie chwycił go za włosy i zaczął przyginać do ziemi.
– Pijaństwa nie uważa się tutaj za grzech. – Meyer wzruszył ramionami. – O, popatrzcie, kapitanie, bojarin.
Samym środkiem ulicy jechał wierzchem jakiś wielmoża, odziany o wiele za ciepło jak na tę porę roku. Miał na sobie wspaniałą, tkaną złotem szubę i wysoką niczym komin futrzaną czapę. Do jego siodła przytroczono mały bęben i strojny jeździec uderzał weń rytmicznie rękojeścią nahajki. Pospólstwo pierzchało na boki, spiesznie zrywając czapki z głów. Za bojarem jechało jeszcze kilku konnych w nieco skromniejszych strojach.
– Po co on wali w bęben? – zapytał von Dorn.
– Żeby mu ustępowali z drogi. Zjedźmy i my, tak będzie lepiej. Ej! – krzyknął Meyer do swoich ludzi. – Na bok! Przepuśćmy tego napuszonego wielmożę.
Kapelusza Cornelius nie zdjął – byłby to zbytek uprzejmości. Bojar zerknął na niego przez szczeliny między opuchniętymi powiekami i splunął. W Europie von Dorn trzepnąłby takiego nieokrzesańca rękawicą po gębie, a co dalej, rozstrzygnąłby pojedynek na szpady, ale Moskwa to nie Europa, więc ścierpiał zniewagę, tylko mięśnie mu zadrgały pod napiętą skórą twarzy.
Za białą kamienną ścianą, która odgradzała centralną część stolicy od przedmieść, do karawany dołączyła gromadka chłopców. Biegli obok, zręcznie uchylając się od smagnięć nahajkami, i wykrzykiwali coś chórem.
Cornelius wsłuchał się w ich wrzaski i pojął, że powtarzają w kółko to samo.
– Co oni krzyczą? Co znaczy Nemetz kysch na kukui?
– „Cudzoziemcze, precz stąd, nad Kukuj” - przetłumaczył z uśmiechem Meyer. – Kukuj to strumyk, nad którym stoi Inoziemska Słoboda, skupisko cudzoziemców. Właśnie tam muszą się osiedlać i wy też, kapitanie, w niej zamieszkacie. Ci oberwańcy robią sobie nieprzyzwoite żarty. Chodzi o grę słów. Słowo Kukuj brzmi podobnie do innego, oznaczającego wstydliwą część ciała.
Wkrótce nadszedł czas, by się rozstać z zacnymi kupcami.
– My teraz musimy skręcić w lewo, zgłosić towary. Wy, kapitanie, powinniście jechać o, tam. – Starszy kupców gestem wskazał von Dornowi drogę. – Widzicie nad dachami wieżę z dwugłowym orłem? Wjedziecie we wrota i zaraz na prawo zobaczycie Cudzoziemski Prikaz. Tylko nie kierujcie się prosto tą ulicą, lepiej ją ominąć, to dłuższa droga, ale bezpieczniejsza.
– Dlaczego? – spytał zdziwiony Cornelius.
Ulica prowadząca do wieży była wygodna, szeroka i – w odróżnieniu od innych – prawie bezludna. Tylko przed wysokimi wrotami dużego drewnianego pałacu stała grupka oberwańców. – To siedziba księcia Tatjewa. Książę nie żywi ani nie odziewa swoich pachołków, dlatego wszystko muszą zdobywać sami. Każdego, kto przechodzi, grabią i biją, niekiedy na śmierć. Takie są w tym mieście obyczaje. Cóż, Moskwa to nie Paryż. Na ulicę zwaną Dmitrowka też lepiej się nie wybierać, tam znowu dopuszczają się rozbojów poddani oberkamerhera Strieszniewa. Posłuchajcie, kapitanie, dobrej rady: dopóki się we wszystkim nie zorientujecie, omijajcie pałace i większe domostwa. Lepiej, jeśli przez pierwszy rok w ogóle nie będziecie się wydalać poza granice Niemieckiej Słobody bez przewodników. Chociaż, oczywiście, doskonale można stracić życie nawet z nimi, zwłaszcza nocą. No, żegnajcie, panie. – Kupiec wyciągnął do Corneliusa rękę. – Uczciwy z pana człowiek. Niechaj was Bóg ma w swej opiece podczas pobytu w tym dzikim kraju.