Ale Bóg nie ustrzegł Corneliusa.
Dwie godziny później kapitan von Dorn, blady, z drżącymi z bezsilnej wściekłości wargami, wychodził z bram Cudzoziemskiego Prikazu bez szpady, pod eskortą ponurych strzelców w kanarkowej barwy kaftanach.
Kapitan? Niestety, nie – zaledwie, jak tu mówiono z polska, porutschik.
Nie do wiary – warunki umowy, którą Cornelius podpisał w Amsterdamie z wysłannikiem państwa moskiewskiego, Tułupowem, okazały się jednym wielkim oszustwem!
A wszystko zaczęło się tak statecznie, godnie, z całym ceremoniałem. Dyżurny urzędnik (w wielkich okularach w stalowej oprawie, przybrudzonym kaftanie i z długimi włosami, natłuszczonymi olejem) wziął od Corneliusa dokument z pieczęciami, pokiwał nad nim głową i polecił czekać w kancelarii. Tam na długich ławach siedzieli pisarze. Trzymali na kolanach ryzy papieru i szybko skrobali piórami po grubych, szarawych arkuszach. Kiedy arkusz był zapisany, lizali szklane naczynie z klejem, przesuwali językiem wzdłuż brzegu papieru i przyklejali kolejną kartę. W kancelarii panował zapach charakterystyczny dla takich miejsc: mieszaniny kurzu, mysich odchodów, laku. Gdyby nie wyraźna woń gotowanej kapusty i czosnku, która ni to napływała skądś z dołu, ni to emanowała wprost z przesyconych nią ścian, można byłoby pomyśleć, że to nie urząd w Moskwie, lecz magistrat w Amsterdamie czy Lubece.
Oczekiwanie trwało długo, jak to zwykle bywa przed audiencją u ważnej osobistości. W końcu jednak cudzoziemskiego oficera przyjął pan Teodor Łykow – tutejszy podjatschi [20]; temu stanowisku odpowiadał w Europie bodajże urząd wiceministra. On właśnie zajmował się zakwaterowaniem nowo przybyłych cudzoziemców oraz kierowaniem onych na służbę, ich wynagrodzeniem i zaopatrzeniem.
Gabinet poddiaczego nie był imponujący – ubogi, nędznie umeblowany, bez portier i obrazów – w kącie na ścianie wisiała tylko mała, okopcona ikona Matki Bożej, ale za to sam Herr Łykow z początku zrobił na Corneliusie duże wrażenie. Był potężnej budowy, miał tłuste policzki, a odzienie nie gorsze niż książę Tułupow: kaftan ze złotogłowiu, zdobiony guzami z nieszlifowanych rubinów, wysoki, sztywny kołnierz, gęsto naszywany perłami, w sukiennej, bramowanej sobolowym futrem czapie skrząca się diamentowa zapinka. Od razu widać – prawdziwy dostojnik, człowiek wielkiej zamożności.
Długo wpatrywał się w dokument podróżny Corneliusa, krzywiąc usta i kiwając głową. Von Dorn nagle poczuł dziwny lęk. Na patent kapitański, wystawiony przez rosyjskiego wysłannika, wiceminister ledwie spojrzał i z obrzydzeniem rzucił go na stół, jakby to było jakieś paskudztwo. Po czym, niemal nie otwierając ust, mruknął coś niewyraźnie.
Niski, szczupły tłumacz, z wielkim siniakiem na środku czoła, pokłonił się uniżenie swemu panu i powiedział po niemiecku, z dziwną wymową i używając jakichś starych zwrotów, tak że Cornelius nie od razu zrozumiał:
– Książę Tułupow samowolnie szafuje pustymi obietnicami bez pokrycia. Stopień kapitana teraz nie wakuje, a on nie jest upoważniony do przyznawania żadnych stopni wojskowych.
Możesz zostać przyjęty, panie, jako porucznik do pułku muszkieterów, a co do stopnia kapitana to się jeszcze pomyśli. Von Dorn zmartwiał, ale to był dopiero początek.
– Wynagrodzenie – połowa żołdu, jako że teraz nie toczy się żadna wojna – bębnił dalej tłumacz. – Pieniędzy na zakwaterowanie w nowym miejscu książę także przyobiecał ci zbyt wiele, tyle nie możemy wypłacić. A tego, co byśmy mogli, też nie ma na razie skąd wziąć. Trzeba poczekać – rok albo i półtora.
Cornelius zerwał się z miejsca i tupnął ze złością.
– Nie będę służył jako porucznik, i to za połowę żołdu! Skoro tak, niezwłocznie ruszam w drogę powrotną!
Łykow uśmiechnął się złowieszczo.
– Proszę, czego to się zachciewa! Pieniądze z państwowej kasy, sto talarów, wypłaconych na drogę, przetraciłeś, gapiłeś się na wszystkie nasze miasta i twierdze, a teraz się wybierasz z powrotem? A możeś ty, na przykład, szpieg? O nie, Kornieju Fondornow, odsłużysz najpierw, co masz odsłużyć, a potem się zobaczy.
Zaskoczenie i wściekłość na chwilę odebrały Corneliusowi rozum – von Dorn przyskoczył do wiceministra, chwycił go za wyszywany perłami kołnierz i zaczął potrząsać dostojnikiem, złorzecząc mu przy tym najgorszymi słowami, tak że aż z kancelarii przybiegli pisarczykowie, by ich rozdzielić.
Znieważony poddiaczy wezwał straż. Z początku chciał awanturnika wtrącić do więzienia, ale potem się rozmyślił – polecił tylko doprowadzić go pod eskortą do dowódcy pułku, w którym Cornelius miał służyć.
– Pułkownik Libionow już ci wyjaśni, co to znaczy obrażać urzędników państwowych i posuwać się do rękoczynów! – wrzeszczał rozsierdzony wiceminister, a tłumacz gorliwie powtarzał po niemiecku każde jego słowo. – Zamknie cię w ciemnicy, o chlebie i wodzie, i każe wybatożyć! A jak nie, to ja sam będę bił czołem, prosząc pokornie o karę dla ciebie!
Jazdę przez szybko pustoszejącą o przedwieczornej porze Moskwę zapamiętał wstrząśnięty do głębi Cornelius niczym koszmarny sen. Groźnie przyczajone skosy dachów, złowrogie, ostrzegawczo wysunięte palce dzwonic, żałobne bicie dzwonów. Rozgoryczony von Dorn pojękiwał, chwiejąc się w siodle, popłakiwał nawet ze złości i żalu nad sobą, ale twarz ukrył w dłoniach, żeby strzelcy z eskorty z niego nie szydzili. Jego konia prowadził za wodze sam dowódca, a objuczoną cisawą ciągnęło aż dwóch ludzi. Mądra kobyłka nie chciała iść, strzygła uszami, zapierała się.
Za bramą w wale ziemnym, otaczającym miasto, nie tą, przez którą wjechała kupiecka karawana, inną, rozpościerał się plac egzekucji. Szubienice z kołyszącymi się zwłokami Cornelius ledwie omiótł spojrzeniem, nie był to dla niego widok niezwykły, od pali z nabitymi rękami i nogami w ogóle odwrócił wzrok, ale nieco dalej ujrzał coś takiego, że nie mógł powstrzymać okrzyku przerażenia.
Spora grupka gapiów stała wokół kobiety po szyję zakopanej w ziemi. Kobieta była poraniona i umazana błotem, ale żyła. Von Dorn przypomniał sobie, jak kupcy opowiadali o okrutnym obyczaju Moskowitów: żony, która zabije męża, nie pali się na stosie, jak to jest przyjęte w cywilizowanych krajach, lecz żywcem zakopuje w ziemi i czeka, aż nieszczęsna wyzionie ducha. Cornelius myślał, że razem z głową, żeby się od razu udusiła – to przecież też straszna kara. Ale wydawać kogoś na tak okropną, długą mękę jest czymś stokroć bardziej przerażającym. Zakopaną atakowały zajadle dwa bezpańskie psy, zanosząc się wściekłym ujadaniem. Jeden wbił kły w jej ucho, odgryzł je i zeżarł. Wśród zgromadzonych rozległ się śmiech aprobaty. Ręce kobiety tkwiły w ziemi, nie mogła się bronić, a jednak wykręciła głowę i chwyciła psa zębami za nos. Gapie znowu zareagowali śmiechem, tym razem wyrażając uznanie dla zakopanej nieszczęśnicy.
– Dziki, barbarzyński zwyczaj – odezwał się tłumacz półgłosem. – Ludzie oświeceni zdecydowanie go potępiają.
„Skąd tu, w tym piekielnym kraju, mieliby się wziąć oświeceni ludzie?” – chciał zapytać Cornelius, ale zmilczał. Dlaczegóż to urzędnik tak nagle zmienił ton? Nie inaczej, tylko chce go sprowokować do jakiejś nieostrożnej wypowiedzi.
Przejechali jeszcze kawałek drogi i w nagrodę za wszystkie dotychczasowe udręki von Dorn ujrzał przed sobą widok, który stał mu się prawdziwą pociechą. Wieczorna zorza rozjaśniła migotliwym, różowym światłem brzegi niewielkiej rzeczki, gęsto zastawione małymi wiatrakami, i nagle nieopodal, na stromej skarpie, ukazało się urocze niemieckie miasteczko – schludne białe domki, iglica na kościelnej wieży, zieleń ogródków, błysnęła nawet gładka powierzchnia okrągłej sadzawki z fontanną pośrodku. Miasteczko i miły sercu Corneliusa Fürstenhof, leżący zaledwie o pół mili na południowy wschód od ojcowskiego zamku, były do siebie podobne jak dwie krople wody. Widocznie litościwa opatrzność użaliła się nad von Dornem i w swym miłosierdziu pomieszała mu zmysły, a on bynajmniej się tym nie zmartwił.